Kiedy Lech, Czech i Rus nacieszyli się już dowoli spotkaniem i opowiedzieli sobie wszystkie przygody, które przydarzyły im się od czasu rozstania, postanowili udać się wspólnie na dalsze łowy. Podążyli wzdłuż Warty na południe, gdzie wedle wieści miejscowych kmieci rozciągała się puszcza rozległa i zwierza wszelakiego huk był nieprzebrany.
Minąwszy rzeczkę Kopię, która od wschodu wpadała do Warty, wjechali w ogromna dąbrowę, tak gęsta, że trzeba było nieraz toporem torować drogę dla jezdnych i wozów. Pod rozłożystymi konarami dębów odwiecznych, buków i grabów półmrok panował i cisza jakby w świętym chramie. Naraz załomotały łamane gałęzie, zadudniła głucho ziemia mchami zielonymi ustrojona i z puszczańskiego ostępu wypadło wielkie stado łosi. Na czele pomykał byk ogromny, złożywszy na barku potężne rogi, szerokie jak łopaty. Zajazgotały psy, jęknęły cięciwy luków, zafurkotały strzały i cała puszcza rozbrzmiała naraz wrzawa myśliwska.
Hej, łowy, łowy wspaniałe! Puszczańskie gody dzielnych wojów słowiańskich! Trzej bracia kneziowie wysforowali się naprzód.
- Ale rogal! Niechybnie piętnastolatek! - zakrzyknął z uznaniem Lech.- Takiegom jeszcze w życiu swym nie widział - dorzucił Rus, pomykając cwałem za zwierzyną. Co chwila jakiś rogacz lub klępa ugodzone śmiertelnie strzałą wspinały się dęba i waliły z żałosnym jękiem na leśne poszycie. Reszta stada z rogaczem-przywódcą pomykała dalej.
Naraz puszcza urwała się, mrok ustąpił słońcu. Wpadli na rozległą, kolista polanę, na środku której rosła niewielka kępa drzew. Tu kneziowie, jako że na śmiglejszych jechali rumakach, dopadli wreszcie rogacza. Zwierz widząc, iż nie ujdzie pogoni, wsparł się zadem o pień starodębu i pochylił łeb uzbrojony w potężną koronę rogów, gotując się do walki śmiertelnej. Trzej kneziowie zdarli gwałtownie cugle rumaków i trzy oszczepy wzniosły się ku górze, mierżąc wprost w pochylony kark łosia.
Nagle Lech krzyknął ku braciom:
- Stać! Nie zabijać! Gaj to święty! Opadły wzniesione prawice i trzej jeźdźcy cofnęli się z lękiem. Za potężnym rogaczem wyglądało spośród dębiny kamienne oblicze posagu. Lech zeskoczył z konia, zdjął kołpak zdobny w białe orle pióra:
- Bądź pozdrowiony, Świętowicie, Boże ojców naszych! - zawołał bijać potrójne pokłony. Czech i Rus poszli za jego przykładem:
- Chwała ci Świętowicie! Nadciągnęli z puszczy wojowie obu drużyn, a każdy spojrzawszy przed siebie, czynił to samo, co wodzowie.
- Chwała ci, Świętowicie, Boże ojców naszych! - rozlegało się raz po raz.
A potężny rogacz widząc, że nic mu tu nie zagraża, podniósł wspaniały swój łeb, popatrzył uważnie na stojących przed nim napastników i długim, wolnym kłusem pomknął ku przeciwległym krańcom polany. Zielona puszcza zamknęła się za nim bezszelestnie. Zebrani stali przez chwilę w milczeniu, jakby oczarowani. Pierwszy ocknął się z zadumy kneź Lech i postąpił kilka kroków naprzód.
Uroczysko otoczone było wokół kręgiem wielkich polnych głazów. Wewnątrz tego kręgu stal potężny, stary dąb i trójca młodych dębczaków, a wśród nich czworogranny, rzeźbiony słup kamienny. Cztery granitowe twarze Świętowita, nakryte kamiennym kołpakiem, spoglądały uważnie na wschód, zachód, północ i południe. Wtem ze skraju puszczy, kędy znikł rogacz potężny, wyszła jakaś biała postać i szybko zbliżyła się do kneziowego orszaku. Był to wysoki, chudy starzec, przybrany w biała lnianą szatę przepasaną czerwoną krajką. Siwy włos okrywał mu głowę i spadał aż na ramiona, a podobnie siwa broda osłaniała piersi. W prawej ręce trzymał wysoką, zakrzywioną laskę, a w lewej pęk świeżo zebranych ziół.
- Ktoś ty, starcze? - spytał go Lech.
- Jestem Zorian, wieszcz Świętowita.
Dzięki ci, kneziu, żeś uszanował święte uroczysko i nie splamił go krwią.
- Niewiele do tego brakowało, gdyż ja i dwaj bracia moi, Czech i Rus, w ostatniej dopiero chwili spostrzegliśmy posąg Świętowita. Ale gdzież jest chram twój?
Zorian podszedł do starego dębu, wspiął się na płaski głaz leżący u jego podnóża i otworzył wąskie drzwi wycięte w pniu.
- Oto cały chram Świętowita i mieszkanie moje. Lech, Czech i Rus zajrzeli ciekawie do środka. W głębi wypróchniałego dębu znajdowała się niewielka kolista izba o średnicy około ośmiu łokci, a w niej mały stół sosnowy i szeroka ława okryta skórą niedźwiedzią. U góry, przez otwór w dziupli, sączyła się smuga jesiennego słońca.
- Drzewiej, za życia rodzica mego - prawił starzec - wkoło posągu Świętowita rosły cztery ogromne dęby, a w nich były cztery takie oto świetlice dla kapłanów. Ale pewnego lecia rozgniewany na ludzi bóg Pochwist zesłał na ziemię burzę wielką i wicher straszliwy w kształcie ogromnej trąby. Padły wówczas na ziemię trzy najstarsze, wypróchniałe już dęby, a na ich miejsce rodzic mój zasadził trzy nowe latorośle. Pamiętam dobrze te czasy, bom pomagał mu jako mały otrok przy sadzeniu tych młodych dębów. A potem przyszła wielka zaraza i zostałem sam jeden na świecie. Odtąd żyję samotnie w tym dębie i jak rodzic mój służę Świętowitowi.
- Więc sam tu mieszkasz, Zorianie, w tej puszczy ogromnej?
- Sam jeden, kneziu, jeno o pół mili stad, nad rozlewiskami Warty, znajduje się siedliszcze bobrowników twoich, którzy mi czasem ryby przynoszą.
- Powiedz mi jeszcze, Zorianie, czy często widujesz tego ogromnego rogala, który dziś schronił się tutaj pod opiekę Świętowita?
Starzec uśmiechnął się pogodnie.- Trzy lecia temu, w czasie lutej zimy, uratowałem go płonącą żagwią od zgrai wilków, które go tu wedle dębu osaczyły. Od tej pory zagląda często na uroczysko, a bobrownicy, którzy go widują nad brzegiem Warty u wodopoju, zwą go nie inaczej, jeno rogalem Świętowita.
Zadumał się Lech przez chwilę nad słowami starca, a pogładziwszy sumiastego wąsa, zwrócił się do jednego z młodszych wojów, którzy stali w pobok niego:
- Ściborze, druhu mój luby! Prosiłeś mnie kilkakroć o dziedzinę dla rodu swego. Nadaję więc tobie i potomkom twoim całą tę rozległą puszczę aż po brzegi Warty. Wybierz sobie z drużyny mojej dziesięciu wojów, a z włości moich otrzymasz dwudziestu niewolnych i wszystko, co potrzebne do zagospodarowania się. A na pamiątkę łowów dzisiejszych i spotkanego tu rogala, którego strzec odtąd będziesz jak źrenicy oka, nazwiesz grodek swój Rogalinem.
- Niech żyje kneź Lech i jego wierny druh Ścibor! - wykrzyknęli chórem wojowie.
A Ścibor klęknął przed kneziem i wyciągnąwszy miecz przed ciebie ozwał się z powagą:
- Dziękuję ci, kneziu, za hojną darowiznę. Będę ci służył wiernie z całym rodem swoim i strzegł tej ziemi przed wrogiem. póki tchu stanie w mych piersiach, a miecza w tej oto dłoni.
Lech podał dłoń Ściborowi i uściskawszy go serdecznie, zwrócił się następnie do starca:
- A tobie, Zorianie, oddaję całą tę polanę, na której wpodle dębu każę jeszcze tej jesieni zbudować gontynę, byś mógł w niej godnie służyć Świętowitowi i nowym mieszkańcom tej puszczy.
Starzec pochylił się głęboko przed mówiącym:
- Oby Bóg odpłacił ci, kneziu, za hojność twego serca.
Tu zamilkł, a wstąpiwszy do wnętrza dębu, wrócił po chwili z omszałym gąsiorem w dłoni.
- Oto jest, kneziowie, miód sycony z barci, która mieści się na tym dębie ponad świetlicą moją. Nie pogardzicie nim, bo składam go co dnia na obiatę Świętowitowi.
To rzekłszy napełnił gliniany kubek złocistym napojem, a uroniwszy zeń krztynę przed posągiem Bożyca i u stóp trzech młodych dębów, wzniósł dłoń ku górze:
- Za zdrowie knezia Lecha, dziedzica tej ziemi, i braci jego, Czecha i Rusa! Niech wielki Świętowit strzeże was od nieszczęść, a ludowi całemu ześle wieczny pokój i zgodę. Żyjcie długo i szczęśliwie jako te oto trzy młode dęby, które odtąd zwać będę co dnia imieniem waszym.
- Hura! - krzyknęli wojowie wyrzucając z uciechy kołpaki swe w górę. Hura! Niechaj żyją kneziowie nasi jako te trzy dęby Świętowita!Wychyliwszy kubek do dna, Zorian napełnił go ponownie miodem i wręczył Lechowi. Ten wzniósł w górę glinianą czarę:
- Za szczęście i pokój tej ziemi i jej ludu! - Hura! Hura! Hura!... - krzyknęli po trzykroć wojowie. I tak gliniana czara z Zorianowym miodem obiegła wśród radosnej wrzawy trzech braci kneziów i wszystkich wojów. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy obie drużyny, załadowawszy na wozy upolowaną zwierzynę, zawróciły ku Gniezdnu. Stary Zorian żegnał ich podniesioną ku górze laską, póki nie skryli się w dąbrowie.
Nim pierwsze śniegi okryły ziemię, na polanie leśnej obok świętych dębów Świętowita stała już strzelista gontyna, a z głębi dąbrowy dochodził huk krzemiennych młotów i siekier. To drużyna i poddani Ścibora kończyli pospiesznie obronny grodek.
Od owych czasów minęło sto lat z okładem i prochy kneziowskie Lecha, Czecha i Rusa spoczywały już od dawna w urnach na mogilnych żalnikach. Nie stało też i wieszczka Świętowitowego, Zoriana, a stary dąb z pasieką, w którym miał on niegdyś swoją świetlicę, runął pod naporem wichrów jesiennych. Nad kamiennym posągiem Świętowita wznosiły się już tylko trzy dęby, a w gontynie zbudowanej przez Lecha nie było już żadnego kapłana, bo wśród mieszkańców Rogalina krążyły głuche wieści, iż kneź Mieszko porzucił dawnych Bogów i przyjął nową wiarę.
Pewnego ranka, dnia 7 marca, do rogalińskiego dziedzica, który jako i jego pradziad zwał się Ścibor, przybyli specjalni wysłannicy z Gniezna. Rycerz Ścibor zwołał natychmiast wszystkich mieszkańców Rogalina i obwieścił im, iż z rozkazu knezia Mieszka maja dziś zniszczyć posąg Świętowita. Milczący tłum udał się na śródleśna polanę. Przybyły z Gniezna kapłan chrześcijański poświęcił dawną gontynę pogańską i rozkazał przybić na jej szczycie dębowy krzyż, znak nowej wiary. Potem obalono kamienny posag Świętowita, a dwudziestu chłopów, wziąwszy go na żerdzie, niosło w kierunku pobliskiego bagna. Podążający za nimi tłum zawodził żałobną pieśń:
- Śmierć się wije po płotu, szukając chłopotu... Za chwilę rozległ się żałośliwy okrzyk:
- O, o, o! - i kamienny siup przepadł w trzęsawisku. Nowy kapłan rozkazał też ściąć święte dęby Świętowita, ale rycerz Ścibor i lud cały oparli się temu wyjaśniając posłańcom, iż drzewa te noszą imiona Lecha, Czecha i Rusa, założycieli państw słowiańskich. Imiona te ocaliły żywot trzech dębów. Mogły więc one nadal szumieć ponad chrześcijańskim kościołem jako dawniej nad pogańską gontyną.
Mijały wieki, przez Ziemię Wielkopolską los i historia przetaczały dolę i niedolę, lata pokoju i wojny. I szumiały dęby rogalińskie chwałę Bolesława Chrobrego, gdy przyjmował w Poznaniu i Gnieźnie cesarza Ottona III, zagrzewały do boju hufce Bolesława Krzywoustego spieszącego na Pomorców, szumiały hymn bojowy rycerstwu wielkopolskiemu za czasów Łokietka, gdy zagony krzyżackie docierały aż pod Zaniemyśl, i płakały szumem liści wraz z całym narodem, gdy zmarł ostatni z Piastów, „król chlopków”. Były potem dęby rogalińskie świadkami wiktorii grunwaldzkiej i wiekopomnego czynu Unii Lubelskiej. I żaliły się nad niedolą ludu wielkopolskiego, gdy Szwedzi, niby potop, zalali kraj cały, i rozbrzmiewały pochwalił żołnierzy Czarnieckiego, którzy w tych właśnie okolicach odpoczywali po wyprawie duńskiej. Jeszcze raz rozbrzmiały dęby triumfem oręża polskiego i szumem skrzydeł husarii spod Wiednia, a potem już coraz częściej musiały być świadkami klęsk i żałoby, by wreszcie na długo stać się jedynie pomnikiem chwały na grobie wolności.
Rogalin w ciągu tych wieków wielokrotnie zmieniał swych dziedziców, aż w końcu u schyłku rzeczpospolitej szlacheckiej stal się własnością możnego rodu Raczyńskich. Wówczas stare dęby Lech, Czech i Rus znalazły się w obrębie parku pałacowego pod troskliwą opieką ogrodników. Tutaj dotrwały do czasów Wiosny Ludów i były niemymi obserwatorami bohaterskiej walki powstańców wielkopolskich broniących Rogalina. Tutaj wreszcie doczekały się wyzwolenia w 1918 roku, gdy lud wielkopolski porwał za broń i przepędził precz zaborców.W czasie ostatniej okupacji wojennej pałac rogaliński stał się siedzibą Hitlerjugend, a w cieniu starych dębów młodzież hitlerowska szkoliła się w sztuce mordowania Polaków. Obecnie w pałacu rogalińskim jest muzeum kultury polskiej, a prastare dęby należą do żywych pomników tysiąclecia państwa polskiego. Znają więc dęby rogalińskie całe dzieje narodu swego i jego tysiącletnią baśń ludową, a kto by chciał ją żywą usłyszeć, niech spocznie w pogodną Noc Kupały u stóp Lecha, Czecha i Rusa i wsłucha się pilnie w szum ich konarów i liści.
Stanisław Świrko