Święto Dożynek


Szary poranek wtulił się w złotawe promienie wchodzącego słońca i dzień niepodzielnie zapanował nad lasami, jeziorem i ziemią.

Lustrzyło się srebrem jezioro, marszczyło się pod upadającymi blaszkami złotawych liści i cicho biło o zielonkawe brzegi rozległej polany. Pieszczotliwie lizały błękitne fale odbicie Świętowitowej gontyny, stojącej u stóp szemrzącej wody. Szeleściły liście brązem jesieni pokryte i wciskały się nawet do przybytku Świętowita.

Posąg Świętowita spoglądał w cztery strony świata i surowymi obliczami patrzył na czterech dozorujących drzewidów otulonych lnianymi sukniami. Długie, siwe włosy i brody poruszał niesforny wiatr jesienny. Zmęczone oczy tkwiły gdzieś w przeciwległych kątach, a usta szeptały słowa jakiejś modlitwy. Cisza i mrok panowały w nawiedzonej wiatrem jesiennym świątyni.

Gdzieś, z sioła położonego wśród lasu słychać było szczekanie psów, od czasu, do czasu ostre pianie kogutów czy żałosne beczenie owiec. Czasem wdarł się w tę zwierzęcą symfonię przeraźliwy skrzyp studziennego żurawia czy krzyk ludzki.

Lekko unosił wiatr opadłe liście z drzew i słał złoty dywan na drodze wiodącej od świątyni i ginącej gdzieś w czarnej ścianie lasu leżącego na końcu polany.

Słońce wskazywało popołudnie, wiatr uspokoił się nieco i liście legły spokojne.

Głosy dobiegające od sioła zbliżyły się raptem. Ponad wszystkim górowały głosy ludzkie. Z lasu powoli zaczął wyłaniać się orszak z ludzi i zwierząt złożony. Przodem szły dziewy postrojone w białe suknie, wrzosowe wianki na głowach, opasane dębowymi liśćmi, niosąc płody Matki-Ziemi. Szły pełne radości i wesela, żartując i dowcipkując z chłopakami kroczącymi obok, którzy strojem nie różnili się wiele, bowiem, suknie ich nie były takie długie, włosy krótsze, na których brakło wrzosowych wianków. Jeden niósł wielki młot kamienny - symbol pracy, inny topór, tamten znów prowadził cielę i owcę stąpającą z żałosnym beczeniem. Przed nimi, w pewnej odległości, szedł włodarz sioła, siwy już i stary, ale krzepki i pełen zdrowia. Wiatr muskał zmarszczkami zoraną twarz i siwe włosy opadające bujnymi falami na potężne ramiona. Szare i dobre oczy patrzyły mądrze wokoło, a od czasu do czasu zwracały się ku rozbawionej gromadzie, wtedy miękły, przesłaniając się łzawym rozrzewnieniem.

Za rozbawiona młodzią ciągnęli starsi, lecz zajęci żywą rozmowa, mało zwracali uwagi na śmiech i radość młodzieży. Zbliżali się znacznie do świątyni.

Włodarz nagle odwrócił się, przystanął i spojrzał surowo na rozweseloną gromadę. Przycichł gwar i tylko jeszcze jakiś spóźniony śmiech wzbił się jak skowronek w powietrze i zniknął gdzieś w błękitnym niebie.

Młódź widocznie zrozumiała nieme napomnienie, płynące z siwych oczu, bo poczęła porządkować szyk, poprawiać suknie i wieńce na głowach.

W drzwiach świątyni stał Wielki Drzewid odziany w powłóczystą, lnianą szatę, w ręce dzierżył znak ognia, świąszczycę, osadzoną na ciężkim brązowym drągu. Nogi tkwiły w sandałach bogato zdobionych złotawym bursztynem. Uroczysty wyraz twarzy ochłodził weselny nastrój młodych. Na dany znak przez włodarza cała gromada zatrzymała się.

- Witam was w imieniu Wielkiego Świętowita - donośnym głosem zawołał Drzewid.

Cisza zaległa polanę. Majestat Świętowita spłynął na serca i dusze ludzkie.

- Minęło lato - zaczął Drzewid - i dobry Bóg dozwolił nam oglądać plony tego, co nasz trud i ręka zasadziła. Stajemy dziś przed Nim, by dać ofiarę z owoców pracy naszej. Niech hojność jego spadnie na wasz wysiłek i oświeci dusze wasze światłem świętym, i da odpocznienie umęczonym ciałem, waszym. Składajcie ofiary z podzięką za dary, którymi obsypał was Wszechmogący Świętowit. Niech myśli i czyny wasze chwalą moc i potęgę Jego.

Zapanowała cisza. Jeno dziewy, niosące złoty wieniec pleciony z pszenicznych i jęczmiennych kłosów, postąpiły kilka kroków i złożyły złocisty krąg u stóp posągu. Po nich mężczyźni składali symbole trudu i wysiłku: młot i topór. Teraz już posypały się dary. Czerwone jabłka tryskały świeżością, plastry miodu, wyjętego z barci, syciły zapachem. To mleko, to placki jęczmienne, jaja, ba, nawet lniane koszule cieszyły oczy swoją bielą. Jeden z chłopaków prowadził owcę, drugi wołu na ofiarę Bogu.

Przesiąknięta dymem gontyna, nagle przesyciła się wonią zbóż, owoców i miodu. Na widok darów złożonych u stóp posągu twarze zaświeciły się radością i szczęściem.

Powstał Drzewid, ujął w swe ręce róg napełniony miodem, powoli niósł go do ust, przechylił i pił aż do dna.

Obiata dopełniła się.

Odwrócił się do ludu, wzniósł ręce ku niebu i wyrzekł słowa pełne powagi:
- Niech Świętowit błogosławi wam na nowy trud i znój.

Skrzyżował ręce na piersiach i zamarł w bezruchu.

Lud począł się rozchodzić.

Szary mrok otulał ziemię i jak nicią pajęczą, osnuł polanę, jezioro, gontynę i ostatnich ludzi niknących wśród czerni lasu.

Rozszumiały się drzewa, rozpluskało się jezioro i cała przyroda w chwalbie na cześć Stwórcy.

Władali Marek Indelak

O Żelisławie i gnieździe gryfów


Okolice Szczecina to kraina wielkich lasów. Na zachód od miasta rozciąga się olbrzymia Puszcza Wkrzańska, a na wschód - rozległa Puszcza Goleniowska. Południowa część Puszczy Goleniowskiej swym charakterem odbiega od innych obszarów. Na ogół Zachodnie Pomorze, a szczególnie okolice Szczecina, to kraj nizinny, bez większych wzniesień i wzgórz. W kierunku południowo-wschodnim od Szczecina krajobraz się zmienia: ciągnie się tutaj od rzeki Regalicy ku jezioru Miedwie grzbiet wyżynny, pokryty lasem bukowym. Wzniesienia te noszą nazwę Gór Bukowych.

Obecnie w Góry Bukowe mieszkańcy Szczecina jadą w niedziele i święta na wycieczki. Inaczej było przed wiekami. W niedostępnych lasach, wśród jezior i mokradeł zakładano umocnione warownie zwane grodami. W takich grodach mieszkali w dawnych wiekach książęta pomorscy. Do grodów uciekała też ludność, gdy zbliżało się niebezpieczeństwo, gdy wróg napadał na kraj. Do naszych czasów po grodach tych pozostały siady wyniosłych wałów, otaczających na ogół niewielki obszar ziemi w miejscach obronnych z natury. Czasem wał otoczony był jeszcze fosą, czyli rowem napełnionym wodą, który miał utrudniać nieprzyjacielowi dojście do grodu.

W Górach Bukowych uważny wędrowiec znajdzie kilka takich grodzisk sprzed ośmiuset czy nawet dziewięciuset lat. Jedno z nich jest w pobliżu wsi Glinna i otacza je prastare podanie, pięknie wyjaśniające pochodzenie herbu Ziemi Szczecińskiej.

Na północ od wsi Glinna ciągnie się długie rynnowe jezioro, o bardzo nieregularnym kształcie; przy jego północnym brzegu są jeszcze dwa mniejsze jeziorka. Na przestrzeni pomiędzy tymi trzema zbiornikami wodnymi, a więc w miejscu z natury bardzo obronnym, książęta Pomorza Zachodniego zbudowali potężną twierdzę, która miała zabezpieczać Szczecin od południa. Dniem i nocą czuwała tu drużyna książęca, gotowa w każdej chwili do odparcia najazdu wroga.

Był właśnie piękny dzień wiosenny lat temu tysiąc, a może i więcej. Książę wezwał do siebie rycerza Żelisława i polecił, by zbadał puszczę położoną na południe od Jeziora Glinieńskiego. Wziął rycerz z sobą kilku konnych wojów i ruszył na zwiady.

Zbliżało się południe. Żelisław postanowił dać zasłużony wypoczynek koniom i ludziom. Wjechali właśnie na polanę starej dąbrowy, gdy oto nagle powitało ich donośne krakanie dziwnych ptaków siedzących na najwyższym dębie. Czegoś takiego rycerze jeszcze nigdy w swym życiu nie widzieli! Były podobne do małych lwów, ale ze skrzydłami, głową i pazurami orła. Para dziwnych stworzeń siedziała w gnieździe nie uciekając, ale jakby ciesząc się z ukazania się rycerzy.

Żelisław postanowił natychmiast powiadomić księcia o nadzwyczajnym odkryciu. Szybko więc pchnął jednego z rycerzy do swego władcy. Przed wieczorem książę z całym orszakiem podziwiał nie znane nikomu tajemnicze ptaki. Był tak zachwycony nimi, iż postanowił ptaka gryfem nazwanego uznać za swój znak herbowy. By nagrodzić zaś Żelisława za jego odkrycie, nadał mu w dziedziczne lenno ziemie znajdujące się w promieniu kilku mil. Wybudowano tu wkrótce osadę i nazwano ją Żelisławcem.

Od czasów tych minęły setki lat. Zmieniali się władcy Zachodniego Pomorza, ale dawny herb przetrwał, i do dnia dzisiejszego Ziemia Szczecińska pieczętuje się gryfem, a kilka miast pomorskich, jak Gryfino nad dolną Odrą czy Gryfice nad Regą, stąd właśnie wzięło kiedyś swe nazwy.

A jak wygląda dziś Żelisławiec? Jest to wieś godna zwiedzenia. Ma ona kształt owalnicy, a więc takiej osady, jakie dawniej na Nadodrzu budowali Słowianie. Dwór Żelisława nie przetrwał do naszych czasów. Podobno znajdował się on w miejscu, które obecnie zajmują trany starego kamiennego kościoła.

Natomiast dąb, na którym siedziały gryfy, nadal wznosi się ponad wsią. Urósł potężnie, ma kilka metrów obwodu i jest obecnie chroniny jako pomnik przyrody.

Czesław Piskorski

Piast


Był w Kruszwicy obywatel, syn Koszyków imieniem Piast, wzrostu siadłego, szerokich i długich pleców, wiek średni już pomijając, a z niewielkiego grunciku roli i z barci żywot swój utrzymując.

Człowiek prosty, sprawiedliwy, ludzki, jałmużnik, i podług mienia swego uczciciel wielki. Temu, gdy żona imieniem Rzepicha [1], od obyczajów jego nieróżna, jedynego syna powiła, a za żywota jeszcze Popiela, pierwszy włos obrzędem pogańskim synowi podstrzygać i nazwisko nadać miał: na on bankiet wieprza zabiwszy i kadź miodu rozsyciwszy, przyiaciół wezwał był.

Pierwej niż dzień uczty naznaczonej przyszedł, z trafunku nagodzili się mu dwaj nieznajomi w pielgrzymskim odzieniu młodzieńcy, których on widząc, że od dworu książęcego odepchnieni byli, łaskawie wezwał, w dom swój chętnie wprowadził, stół przygotował i dostatek z onych potraw, na przyszłe postrzyżyny przygotowa-nych, przed nich postawił.

Tam rzecz wielka i dziwna przypadła: przyrosło nad zamiar mięsa; lunął się miód wierzchem naczynia swego. Wnet za tem Piast, za upomnieniem gości onych, statków więcej spożycza, miód w nie przelewa, a za sprawą onych, już nie tylko sąsiadów i przyjaciół swoich, ale też samego książęcia (gdyż naonczas nie tak się poważnie i pieszczono nosili panowie) ze wszystkim dworem jego na ucztę naznaczoną zaprasza. 

Ciż to tedy goście, gdy wtóry raz, a prawie czasu zjazdu onego do niego przyszli; Piast za rozkazaniem ich, z ubożuchnej spiżarni swej wszystek on zjazd od głodu prawie zdychający dostatkiem hojnej żywności karmił; gdyż każda rzecz ujęta, na to miejsce okwicie przybywała.

Co gdy się rozsławiło, jednostajnym wszyscy głosem Piasta, nie zdaniem abo pomocy ludzką obranego, ale przejrzeniem Boskim za pana sobie być podanego, krzyknęli. Zbiegnie się wtem do domu jego wielka moc panów: proszą i wymagają na nim, aby lecącą rzeczpospolitę podźwignął: wzbrania się ten.

Za sprawą jednak i pozwoleniem gości swoich, tak jako chodził w siermiędze, w kurpiach łyczanych na zamek od starszych prowadzony jest. A goście oni, dosyć uczyniwszy powinności swej, zniknęli. Rozumieją tedy jedni, że to byli aniołowie Boży, jałmużnę i dobroczynność, chociaż poganinowi, odpłacający.

Lucjan Siemieński


[1] Na goplańskim jeziorze dziś jeszcze jest wysepka nosząca nazwę: Rzepny.

Klęska Belbuka


Dawne to były czasy. Lud puszczański żył wtedy swobodnie i nie miał nad sobą władzy nijakiej, prócz rodowej starszyzny i dalekiego księcia. Nieprzebyty bór dostarczał malin, jagód, ostrężyn i wszelkich innych owoców, zwierz łowny tłukł się po leśnych ostępach, a ryb w jeziorach było tyle, że ino ręką zagarniać.

Szli tedy Pomorzanie w knieje, aby miód pszczołom podbierać z barci, gromadzić zapasy orzechów na zimę lub też z oszczepami na grzywiastego żubra wespół się zaczaić. Potem składali Belbukowi daninę z miodu i płatów bielonego na słońcu płótna, by gniew jego odwrócić, zjednać życzliwość dla siebie, a często wróżby na przyszłe losy zasięgnąć. Jemu poświęcali pola i szumiące lasy, jemu powierzali własne smutki i radości.

Królował więc Belbuk na wyniosłym uroczysku w pobliżu jeziora Łubicko, gdzie dzisiaj wzbijają się pod niebo dymy wioski Łubowo. Siedzibę jego otaczał wysoki płot, zdobiony rogami żubrów, wieńcami jeleni, a rzeźbiona brama otwierała widok na obszerny plac, gdzie dostęp miał tylko kapłan i ofiarnicy. Cień świętych dębów strzegł kamiennego Boga przed żarem słońca i wzrokiem przybyłych ludzi. I nikt nie mógł się zbliżyć do niego, tylko sam kapłan, w jego imieniu przyjmował ofiary i ogłaszał wyroki.

Nadszedł rok dobry, pogodny. Zgiełk wojenny nie zakłócał życia, cała kraina oddychała spokojem. Nawet rycerze z książęcej drużyny rzadko tutaj zaglądali. Łany dojrzewających zbóż złociły się w słońcu, ciepły wiatr przyginał ku ziemi napełnione ziarnem kłosy. Cieszyli się kmiecie z przepowiedni urodzaju i tym gorliwiej dziękowali Belbukowi za okazaną łaskę, obiecując hojne dary z przyszłych zbiorów.

Lecz oto pewnego dnia rozeszła się wśród ludu wieść dziwna i trwożna. Przywiózł ją stary Kazko, który co tydzień woził rybę na targ do szczecineckiego grodu. Szepnął kilka słów najbliższym sąsiadom - i zaraz wieczorem koło jego zagrody zebrali się mieszkańcy całej wsi. W ich spojrzeniach, zazwyczaj ufnych i pogodnych, malowało się teraz oczekiwanie połączone z obawą.

Szmer ucichł, gdy na progu domu pojawił się gospodarz. Stary rybak powiódł wzrokiem po zebranych, a potem bezradnym ruchem rozłożył ręce i zaczął kiwać głową jakby w wielkim zakłopotaniu. Cóż tu mówić o sprawach, które nawet jemu samemu nie mieściły się w głowie? A przecież trzeba było.

- Widziałem ja już wiele w życiu - zaczął po długim milczeniu - lecz to, czego byłem dzisiaj świadkiem, jeszcze mi się nie zdarzyło. Więcej wam powiem: idą nowe czasy! Dobre czy złe, któż może wiedzieć? Nie będzie jutrem to, co nam dzień wczorajszy przyniósł.

Twarze pobladły, głowy pochyliły się ku ziemi.

- Około południa - ciągnął dalej Kazko - gdy targ już się kończył i pora była wracać, usłyszałem nagle głos trąb. Zbiegli się ludzie ze wszystkich stron i patrzyli, co się dzieje.

Oto przez szeroko otwarte bramy grodu wjechała drużyna prześwietnych rycerzy i wśród których ujrzałem dostojnego męża na białym jak śnieg koniu. Przed nim jechał młodzieniec trzymający w ręce dziwny, z dwóch ramion złożony znak, który w słońcu złotem się mienił.

- Może sam książę do swych dziedzin przybył? - zapytał ktoś nieśmiało.

- O nie, to nie był książe! - zaprzeczył Kazko.

- Skąd wiesz?

- Bo przy księciu zawsze jego znak na drzewcu powiewa. To byli obcy rycerze, z dalekich stron przywiodła ich droga.

- Chyba na wojnę... Znowu nędza i głód nas czekają! - zapłakały kobiety. Dzieci przytuliły się do matek, wszyscy znieruchomieli oczekując złej wieści.

- Uspokójcie się! - zawołał Kazko. - Nie przyszli ci rycerze po to by mieczem wojować. Namiestnik księcia i cała grodowa starszyzna jako przyjaciół ich witała.

- Czemu więc niepokój wśród nas siejesz? - zapytał jeden z mężczyzn. - Co nam, kmieciom, do rycerskich spraw!

- To już nie rycerskie sprawy...

- Jak to?

- Bo ów mąż dostojny, którego oni Ottonem zowią, nie jest wodzem, tylko wielkim kapłanem jakiegoś potężnego Boga.

- Co mówisz? Przecie mamy swoich Bogów, którzy moc posiadają i opiekują się nami. Czy sam Belbukowi ofiar nie składasz? - rozległy się zewsząd pełne niedowierzania głosy.

- Nie wiem... - odparł Kazko zmęczonym głosem. - Powiadają w grodzie, że nic się przed nowym Bogiem nie ostoi. Walą się pod ciosami święte dęby, upadają dawni Bogowie. Nie wiem, nie wiem... Zobaczymy, co nam czas przyniesie.

Ludzie rozeszli się w milczeniu, zadumani, niespokojni.

Nie znalazł Belbuk schronienia pod konarami świętych dębów ni w puszczy głębokiej. Minęło parę dni i oto na drodze wzdłuż brzegów jeziora ukazał się tuman kurzu. Z oddali dobiegał chrzęst zbroi i parskanie koni. To biskup Otton z Bambergu zbliżał się na czele rycerskiej drużyny do siedziby białego Boga. Gdy ujrzał przed sobą święte wzgórze i bramę w drzewie rzeźbioną, zatrzymał się. Przez chwilę myślał nad czymś głęboko, a potem obrócił się twarzą do stojących za nim wojów i rzekł:

- Niechaj Bóg wszechmocny pomoże nam zetrzeć z ziemi to gniazdo pogaństwa. Zwołajcie natychmiast wszystkich ludzi z okolicy, aby i oni poznali światło prawdziwej wiary!

To mówiąc zsiadł z konia i drągiem zniszczył rzeźby zdobiące drewniane wierzeje. Wejście do świątyni Belbuka stało otworem. Wtedy na placu, gdzie zwykle składano ofiary, zgromadził się tłum przerażonych kmieci. Siedzieli półkolem na ziemi, jak im przykazano i spoglądali po sobie, myśląc, że oto nadeszła ostatnia ich godzina.

Biskup Otton klęczał na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy wzniósł się z kolan i stanął pośród nich, ze zdumieniem ujrzeli postać jak gdyby innego człowieka. Na jego policzki wystąpił rumieniec, a oczy błyszczały jakąś ogromną wewnętrzną mocą. Mówił im długo o jednym Bogu, który mieszka w niebie i ludziom pokój przynosi. O Chrystusie, synu człowieczym, który przyjął na siebie winy wszystkich ludzi i za nich na krzyżu umarł, by ich okupić i drogę do wiecznego szczęścia otworzyć. A mówił tak pięknie, podobnym do tutejszego językiem, że szloch się dookoła rozlegał. Niektórzy młodzi zaciskali pięści, gotowi pomścić niewinną śmierć Jezusa. Widział to wszystko biskup Otton i pomyślał, że oto nadeszła pora, by serca poruszywszy - na rzecz śmiałą się ważyć.

- Słuchajcie mnie, dobrzy ludzie! - zawołał. - Przynoszę wam nowinę, której rozum ludzki zgłębić nie zdoła. Ukrzyżowany Chrystus zmartwychwstał w chwale i wszelkie złe moce pokonał. Abyście zaś moim słowom uwierzyli, władzą przez niego mi daną rozkazuję tego kamiennego bożka, który jest niczym innym, jak tylko dziełem rąk ludzkich, strącić z miejsca i zatopić w wodach jeziora!

Skinął ręką i natychmiast kilku rycerzy podeszło do posągu. Wydobyli go z ziemi, ponieśli do kołyszącej się przy brzegu łodzi, a potem wypłynęli na głębinę. Raz jeszcze struchlały lud ujrzał kamienną postać Belbuka, a potem wody jeziora z głośnym pluskiem umknęły się nad jego grobem.

Ludzie wciąż jeszcze trwali w milczeniu. Obawiali się bowiem że znieważone bóstwo ukarze śmiałków. Jednakże nic się nie wydarzyło, żaden grom nie uderzył z nieba.

Wówczas wszyscy uwierzyli w potęgę nowego Boga i przyjęli chrzest, którego im udzielił wielki misjonarz z Bambergu.

Gracjan Bojar-Fijałkowski

O pogańskich dziewicach nad Drawą


W południowo-wschodniej części ziemi choszczeńskiej, nad Drawą, rozciąga się puszcza. Ze starą wsią tamtejszą, Barnimiem zwaną, wiąże się podanie o pogańskich dziewicach, spisane według relacji autochtonki Stanisławy Węglewskiej. 

W czasach, kiedy tu jeszcze wszyscy mówili po naszemu, był zwyczaj, że w wigilię Św. Jana, kiedy jest najkrótsza noc w roku, wszyscy ludzie szli po zachodzie słońca na najwyższe w okolicy wzgórze. Tam wcześniej już chłopcy układali wysoki stos suchych gałęzi. Aby stos był jak najwyższy, wkopywano w ziemię suchą, ale nie starą jeszcze sosnę, a wokół niej układano gałązki. Kiedy wszyscy już się zebrali, występował najstarszy gospodarz, który przy wtórze śpiewu zgromadzonych rozpalał stos. W tym czasie młodzież brała się za ręce, krążyła wokół ogniska i śpiewała obrzędowe pieśni.

Kiedy płomień zmniejszył się nieco, co odważniejsi chłopcy rozpoczynali skoki przez palący się ogień. Wtedy dziewczęta, zabrawszy ze sobą wianki, szły do pobliskiego dębowego lasu i tam w miejscu, które do dziś zwie się Świętą Halą, odprawiały praktyki mające na celu rzucanie uroku miłości na wybranych młodzieńców.

Po odprawieniu tych obrzędów szły gromadą do rosnących jeszcze i teraz starych Dziewiczych Dębów nad rzeką.

Sterczy tu z wody ogromny kamień, zwany do dziś Dziewiczym Głazem. 

Dziewczęta siadały na nim kołem, śpiewały pieśni o miłości i rzucały wianki na fale Drawy. Jeżeli wianek tonął, był to znak, że wybrany chłopiec nie pokocha właścicielki wianka. Ale przeważnie wianki, porwane silnym prądem wody, płynęły w dół rzeki. Tu już czyhali na nie chłopcy. Wszystkie wianki były do siebie podobne, lecz każdy z nich czymś się różnił i może dlatego każdy chłopiec potrafił zawsze złapać wianek swojej dziewczyny, co stanowiło dobrą wróżbę dla młodych, zapowiadając szczęście i pomyślność w dalszym życiu. 

Ze złowionymi wiankami chłopcy biegli w górę rzeki, gdzie zszedłszy z Dziewiczego Głazu czekały na nich panny. Tu każdy kawaler oddawał wianek swojej lubej. A potem razem weseląc się wracali do swych domów.

Mijały wieki, zmieniali się ludzie, ich wiara i obyczaje. Dawne pogańskie obrzędy, surowo zabraniane, a przecież długo jeszcze żyjące wśród ludu, traciły z biegiem lat swój religijny sens i zmieniały formę. Tylko pamięć o nich przetrwała w podaniach i pieśniach. Kto by chciał usłyszeć te pieśni, niech idzie w noc św. Jana nad Drawę, kiedy zegary wybiją dwanaście razy. 

Starzy ludzie z okolic Barnimia powiadają, że dziś jeszcze można tam zobaczyć pogańskie dziewice, jak pląsają wokół czterechsetletnich Dziewiczych Dębów, a potem siadają kręgiem na Dziewiczym Głazie i śpiewają.

Bolesław Kihała

Jak powstały Mieszkowice


Wysoko ponad dachami Mieszkowic wznosi się wieża wczesnogotyckiego kościoła. Stara to świątynia, zbudowano ją przed setkami lat z pięknie ciosanych granitowych głazów. W późniejszych wiekach rozbudowano ją znacznie i jako cenny zabytek przeszłości przetrwała do naszych czasów. Ktokolwiek przybędzie do Mieszkowic, udaje się do kościoła, by z jego wieży podziwiać urok średniowiecznego miasta, położonego nad wodami Kurzycy i niewielkiego jeziorka. Z wieży rozciąga się rozległy widok aż po nadodrzańskie lasy i wzgórza położone na skraju państwa polskiego.

Na wieży wisi dzwon. Codziennie rano i wieczorem donośny jego cłos rozlega się po okolicy. Wówczas mieszkańcy miasta mówią, iż to ich „herbowy dzwon” tak pięknie dzwoni.

A dlaczego nazywają go herbowym? Z tej przyczyny, iż stary ludwisarz, który przed wiekami go odlewał, na zewnętrznej stronie dzwonu umieścił herb miasta przedstawiający dwa niedźwiedzie pod dębem. Ludność Mieszkowic zna dobrze podanie związane z herbem swego miasta. A brzmi ono mniej więcej tak.

Kneź Mieszko I, twórca historycznego państwa polskiego, wyruszył pewnej jesieni ku zachodowi, by sprawdzić gotowość bojową pogranicznych grodów, strzegących przepraw nad dolną Odrą.

A było to jeszcze przed przyjęciem chrześcijaństwa przez Polskę. Zwiedził więc Mieszko gród obronny Cedynię, doglądając osobiście budowy wałów obronnych z potężnych bierwion dębowych, wiązanych ze sobą systemem hakowym, a następnie udał się do pobliskiego grodu obronnego Chojna. Tu również rozkazał naprawić wały obronne i wieże strażnicze oraz wzmocnić załogę. Stąd ruszył z całą swoją drużyną w kierunku południowym.

Któregoś wieczoru drużyna książęca zatrzymała się na nocleg w Kurzycku, niewielkiej osadzie nad rzeczką Kurzycą. Mieszkańcy osady donieśli kneziowi, że w pobliskiej dąbrowie grasują dwa potężne niedźwiedzie.

Mieszko, jak wszyscy Piastowie, lubił ogromnie łowy, a już szczególnie przepadał za polowaniem na niedźwiedzie. Skoro świt ruszył więc z całą swoją drużyną na łowy. Mijali stare dąbrowy i cisowe zagajniki, to znów żółknące już lasy bukowe, przetykane brzeziną. Raz po raz pomykały przed myśliwymi sarna lub jeleń, ale kneź surowo zakazał gonitwy, by nie spłoszyć grubego zwierza.

Wkrótce dotarli do małej polany puszczańskiej, na środku której rósł potężny dąb. Jeźdźcy stanęli jak wryci: pod dębem żerowały dwa potężne, ciemnobrunatne niedźwiedzie.

Mieszko zeskoczył z konia, a chwyciwszy dwa oszczepy i zatknąwszy za pas topór myśliwski, ruszył żwawo ku przodowi. Drużynnicy wiedzieli, że w takich razach nie trza mu było pomagać ani osłaniać, bo gniewał się o to srodze. Sam kneź był z natury krępy, w barach szeroki, a simy jako tur. Nie darmo przezywano go żartobliwie Miśkiem czyli niedźwiadkiem. A przy tym mistrz to był nad mistrze we władaniu oszczepem.

Przecież oblicza wojów pobladły z obawy, boć niedźwiedź był nie jeden, ale para.

Kneź rysim skokiem dopadł pierwszego niedźwiedzia, gdy ten wsparty na tylnych łapach zlizywał najspokojniej miód ściekający z barci pszczelnej po pniu. Znienacka wziąwszy ogromny rozmach, wbił oszczep w odsłonięty kark zwierzęcia u nasady czaszki. Niedźwiedź ryknął krótko i chrapliwie, po czym zwalił się do stóp dębu.

Na ryk towarzysza porwała się rozjuszona niedźwiedzica, żerująca po drugiej stronie dębu, i natarła z furią na napastnika.

Mieszko pochwycił drugi oszczep wbity uprzednio w ziemię i stanąwszy szeroko w rozkroku, czekał spokojnie na spotkanie. Gdy niedźwiedzica wspięła się na zadnie łapy, chcąc zadać śmiertelny cios napastnikowi, Mieszko pchnął straszliwie oszczepem we włochatą pierś bestii aż po samą rękojeść brzeszczotu.

Ryk straszliwy napełnił po raz drugi puszczę, tym razem jednak okropniejszy, przeciągły.

Niedźwiedzica porwała łapami za oszczep, by wyrwać go z rany, ale myśliwy parł całą siłą do przodu. Patrzącym zdało się, iż oszczep pryśnie za chwilę w drzazgi pod potężnymi pazurami zwierza, ale dębowe drzewce, prażone we wrzącym oleju, wytrzymało potężny napór.

Po chwili drgania konwulsyjne przebiegły po cielsku niedźwiedzicy i zwierzę, brocząc pienistą posoką z pyska, runęło na liliowe wrzosowisko.

Rogi myśliwskie zagrały pieśń zwycięstwa, a drużynnicy kneziowi z gromkim krzykiem rzucili się ku polanie.

Mieszko wyprostował się i otarł dłonią perlisty pot z czoła. Oddychał ciężko jak drwal po znojnej pracy, ale promieniał radością.

- Tak niechaj będzie z każdym wrogiem, który wtargnie na ziemię naszą! - rzekł do towarzyszy.

- Niechaj będzie! - odkrzyknęli wojowie.

Mieszko bystro rozejrzał się dookoła. Polanę z jednej strony łukiem otaczały wody Kurzycy, a z drugiej wśród drzew prześwitywało jezioro.

- Na pamiątkę dzisiejszych łowów zbuduję tu gródek obronny, i te dwa niedźwiedzie pod dębem będą jego herbem.

- I nazwiemy go Mieszkowice na cześć waszego imienia, kneziu - dorzucił jeden z wojów.

- Niech i tak będzie - rzekł kneź do rycerza - a ty, Braniborze, osiądziesz tu na włodarstwie i będziesz strzegł naszych granic polańskich.

Rycerz schylił się w gorącej podzięce do kolan knezia.

Taki - według podania - był początek grodu nad Kurzycą. Ludność miasta Mieszkowice jest z jego historii bardzo dumna i chętnie do niej nawiązuje. W 1957 roku - przy dźwiękach herbowego dzwonu — uroczyście dokonano odsłonięcia pomnika pierwszego historycznego władcy Polski.

W mieście przetrwały liczne zabytki. Gród - tak jak przed wiekami - otaczają średniowieczne mury obronne, a niskie, stare kamieniczki również przypominają dawne czasy. - W mieście naszym - mówią mieszkowiczanie - oddycha się polską przeszłością, sięgającą czasów naszych pierwszych władców: Mieszka I i Bolesława Chrobrego, którzy tu nad Odrą budowali nasze państwo.

Czesław Piskorski, Stanisław Świrko

Żelisław


Kipiał z gniewu pomorski kneź, ale odezwać się nie mógł, bo święty obowiązek gościnności zamykał mu usta. Dobrze jeszcze, że ten saski rycerz, nadużywszy widać starego, kneziowskiego miodu, w cztery jeno oczy swoje grube prześmiechy czynił. No i, że o polowaniu na dzień następny szykowanym wspomniawszy, spać się go wcześniej udało wyprawić.

Jak struty chodził kneź nazajutrz, choć łowy były udane. Już do południa, daleko w bory się odbiwszy, wiele grubego zwierza trupem położono, a dalsze ostępy jeszcze lepszy łup obiecywały.


Zauważył to strapienie zaufany pański komornik Żelisław i wypytywać o przyczynę począł. Długo wykręcał się kneź od odpowiedzi, ale w końcu powtórzył, jak to podpity Niemiec wyśmiewał się bezecnie, że widać pomorscy knezie i rycerze ojców swoich nie znają, skoro żadnym znakiem rodowym, z pokolenia na pokolenie przekazywanym, się nie chlubią.


Nie bardzo rozumiał Żelisław o jaki znak chodzi, ale wypytawszy się dokładnie, widząc srogie strapienie knezia, doradzać począł, aby znak jaki sobie obrać i wymalować czy wyszyć, gdzie trzeba.


Że właśnie południować mieli, by największy skwar przeczekać i posilić się zabranymi zapasami, usiedli na polance - bo i miejscowy chłop, osacznik Grzybek, był z nimi i głowić się poczęli nad wyborem znaku. 


Kneź, że więcej o „klejnotach rodowych” słyszał, ganił podsuwane przez Żelisława tury, łosie czy ptactwo twierdząc, że znak jakiś nadprzyrodzony być musi lub cnotę jakąś przedstawiający. Godził się z tym Żelisław, ale on znów smocze łby odrzucał, bo te już wikingowie mieli, na dzioby swych łodzi w czasie walki zakładane.

Troskaliby się tak długo, gdyby nie Grzybek. Powolny w mowie Pomorzanin parę razy otwierał usta, nim do rozmowy wtrącić się ośmielił, ale gdy kneź narzekać począł, że w jego borach jeno zwykła zwierzyna się lęgnie, nie wytrzymał.


- Nie sama jeno zwykła, kneziu! Ono choćby i tu gniazdo ma! Kneź poderwał się.


- Co? Gdzie? Pokaż!


Wskazane olbrzymie gniazdo było jednak puste. Widać dziwostwory wylęgły i wywiodły już młode. Od dziadów jednak słyszał Grzybek - bo sam ich nie widział - jakie są: niewielkie jako jagnię, jeno sierścią gładką pokryte. Ogon u nich długi jak wąż, a łapy pazurzaste jak u rysia; co przedsię najdziwniejsze, że łeb to ma ptasi, a skrzydła jakby orle. 


Kneziowi rozjaśniła się twarz.

- Tedy półptak, półzwierz? Niewielki jak jagnię... - powtarzał z namysłem, chcąc wryć w pamięć. Przerwał jednak, bo trzask gałęzi oznajmił nadejście spoconego Sasa wraz z nieodłącznym giermkiem. Wnet też zaczęły się utyskiwania, że mordują się w tym skwarze, że łowy trudu nie warte, że po wertepach zakazanych naumyślnie ich ciągają...


- Umyślnie was tu ściągnąłem - oznajmił kneź - by gniazdo dziwostwora, pieczę nad naszą ziemią trzymającego, a w godle naszym widniejącego, wam okazać! - i powtórzył zasłyszany opis. Rycerz słuchał ze zdziwieniem.


- Czyżby gryf? To rzadki zwierz! I tu się lęgnie? 


A giermek zawtórował z szacunkiem:

- Gryf! To piękne godło!


Stróżę nad gniazdem zlecił kneź Żelisławowi, który grodek w tym miejscu wystawiwszy, nazwał go Żelisławcem. Ale widać spłoszone gryfy gdzie indziej się przeniosły, bo nigdy ich więcej na gnieździe nie widziano.


Stefan Henryk Deskur

Czarny Lewiatan


Nazywano go Czarnym Lewiatanem. Kim był w istocie, człowiekiem czy upiorną zjawą prześladującą wszystkich żeglarzy pływających na wodach rozległego Bałtyku - nikt o tym nie wiedział. Jego czarny, wysmukły okręt zjawiał się wszędzie niepostrzeżenie szybko, doskakiwał błyskawicznie do swej ofiary i po chwili zostawiał ją w takim stanie, w jakim pająk porzuca wyssaną muchę. Kolebał się jakiś czas ogołocony wrak, silniej trącany dziewiątą falą, a potem szedł na dno tworząc nad sobą głęboki, szumiący wir. Lewiatan nie brał ludzi w niewolę. Zwykle wszyscy znajdowali śmierć wśród wodorostów, pod żyrandolami meduz. Leżeli nieraz obok siebie odważni wikingowie, Wenedzi i Germanie. Wypłukiwała im woda oczodoły, zaglądały w nie drobne, ciekawe kraby. Monotonna barwa wody pochłaniała chciwie światło słoneczne, a nad dnem morskim trwała tylko daleka, zielonkawa poświata.

Pustoszało coraz bardziej morze, coraz rzadziej mewy spotykały żagle. Do tętniącej zwykle bujnym życiem Winety tylko od czasu do czasu zawinął jakiś korab, który chyłkiem posuwając się wzdłuż brzegów unikał pogromu. Zdawało się, że Lewiatan jest wszędzie. Ta jego wszechobecność przekonała ludzi, że jest to jakiś zły duch Bałtyku i tylko modłami i czarami można go pokonać. Kupcy wineccy nie szczędzili darów Trygławowi. Kapłani bezustannie odprawiali modły. Jednak bezskutecznie. Gdy przybijał do portu jakiś statek, tłumy mieszkańców ciągnęły na brzeg pytając przybyszów:

- Nie widzieliście? Nie widzieliście?

- Nie! Nie! - odpowiadali trwożnie. - Dajcie mu spokój! Nie jątrzcie zła. Noce bezsenne, dnie trwożne za nami!

Lecz pewnego razu do portu wineckiego przybył nie lada śmiałek. Był to Eryk - Syn Wiatru, jak go pospolicie nazywano. Przywiózł na swym pokładzie piękne skórki zwierząt północnych i miał zamiar zakupić większą ilość bursztynów. Płynął najbliższym rejsem, pod pełnymi żaglami, a załoga jego, składająca się z tęgich chłopów, pod czas drogi śpiewała pieśni i piła wino. Tak przybyli do Winety.

- Hej, dobrzy ludzie! - śmiał się Eryk stojąc na beczce omszałej. - Jaki głupiec wymyślił Czarnego Lewiatana? Zmierzyłem wszerz i wzdłuż Bałt ogromny. Płynąłem dniem i nocą, srebrne moje żagle były widoczne daleko, a Lewiatan mnie nie zauważył. Jak myślicie, może oślepł?...

- Nie igraj, bo doigrasz się! - pokrzykiwano z tłumu.

- Ja doigram się?... Ja, Syn Wiatru? Chociaż nie pierwszy raz tu jestem, lecz widzę, że mnie jeszcze nie znacie. Nawet gdyby Czarny Lewiatan istniał, mam na niego takie sposoby, o jakich wam się me śniło. W jednej chwili, jeśli tego zechcę, na popiół i dym mogę go zamienić.

- Ho, bo! Nie chwal się tak!

- Właśnie, że mogę się chwalić. Widzicie ten przedmiot na moim korabiu podobny do olbrzymiego, zgiętego ramienia? On to miota kulą ognistą na setki długości okrętu.

- Lewiatan jest duchem, przeciwko któremu wszystkie siły ziemskie są bezskuteczne. Nic mu nie uczynią twoje kule ogniste.

- Jeżeli Lewiatan jest duchem - śmiał się dalej Syn Wiatru - to jedzie zawsze z nami kapłan Odyna biegły w modłach i zaklęciach. Zapewniam was jeszcze, że Czarny Lewiatan nie istnieje. Spłodzi go wasza chora wyobraźnia, niepokój, niecierpliwość. I zapewniam was również, że jeżeli on istnieje, to właśnie ja i tylko ja go pokonam!

- Pyszałek! - mówili jedni.

- Bohater - mówili drudzy.

- Aby przywrócić wam utraconą radość - ciągnął dalej zamorski przybysz - tę oto beczkę wina wypijemy wspólnie. Niech żyje Wineta!

- Niech żyje Syn Wiatru! - ryknięto chórem, i każdy kto żyw mknął za co potężniejszym rogiem.

Kiedy pijatyka osiągnęła swój punkt szczytowy, a bogaci kupcy wineccy, nie chcąc być dłużnymi, przytoczyli również parę dużych beczek wina - sprytny Erik rozpoczął targ o bursztyny.

- Dziś nie będziemy targować się dużo! Sześć garści jantaru za jedną kunę! Zgoda? - powiedział kupiec z Winety.

- Dziesięć! Tylko dziesięć! Gdyby był tutaj Właścibor, dałby mi dwanaście - targował się Eryk.
- No więc osiem! Właścibor teraz biedę klepie.

- Ostatecznie: dziewięć!

- Ha, niech będzie! No i jeszcze po rogu wina. Na zgubę Czarnemu Lewiatanowi!
Skoro świt okręt Eryka podnosił żagle. Komory jego pełne były drogocennego kruszcu, kupionego za bezcen. Syn Wiatru uwijał się zadowolony po pokładzie, przesypując w dłoniach żywiczne bryłki. Jak cudownie łamał się na ich powierzchni blask zorzy, która krwawo podnosiła się od wschodu, zawisając nad powierzchnią morza na kształt krwawego topora.

- Hej tam! Pośpieszyć się - zakrzyknął Erik w obawie, by przebudzeni i otrzeźwieni kupcy wineccy nie zjawili się na brzegu z żądaniem dopłaty za bursztyn - nie brać mi nic więcej na pokład!

Dźwigali już ciężką kotwicę, kiedy nie wiadomo skąd przybyła stara, chuda, brudna kobiecina. Stanęła przed nimi i wyciągnąwszy kościste ręce prosiła:

- Weź mnie ze sobą, dostojny panie! Jechać muszę tam, gdzie i ty jedziesz. Weź mnie, panie. Ten oto tobołek mam tylko ze sobą - wskazała na zawiniątko - lekka jestem jak skrzydło mewie. Weź mnie!...

- Odejdź, babo! - warknął Eryk.

- Weź mnie, panie - uczepiła się cienkimi palcami mostku. - Precz! - kopnął staruchę. - Odpływać!

W chwilę potem kupcy wineccy tłumnie zjawili się na brzegu, a nie zastawszy Syna Wiatru, wygrażali pięściami w stronę morza, gdzie zniknął korab Eryka. Eryk nie wszystkim kupcom oddał należne im futerka kun. Słowem - oszukał! Stali więc zagniewani, miotający przekleństwa. W tej właśnie chwili podeszła ku nim owa chuda kobiecina i rzekła:

- Nie martwcie się. Syn Wiatru wróci...

- Głupi byłby! - uśmiechali się z goryczą.

- Wróci, wróci. I to szybko! - kiwnęła swoją pokraczną głową, podobną do wysuszonej, olbrzymiej gruszki.

Mówiła prawdę - Eryk wrócił...

Było to trzeciego dnia od opisanego poranka, słońce skłaniało się ku zachodowi. Morze zabarwione czerwienią wyglądało niesamowicie. Z gromadki ludzi stojących na nabrzeżu nagle wyrwały się zatrwożone okrzyki:

- Co to być może? Ryba, nie ryba?

Dalekowidz Bogodar przysłoniwszy dłonią uczy długo badał powierzchnię morza, aż naraz zbladł i krzyknął:

- Człowiek!

- Prędzej biegnijcie po łódź!... Dawać sznury! Prędzej! Prędzej!

- Płynie na jakiejś belce. Nie rusza się - obserwował dalej Bogodar.

- Przy brzegu zwykle tworzą się wiry. Jeżeli w nie wpadnie - to już koniec.

Rozbitka uratowano. Był nim Eryk. Gdy ocknął się, długo błądził wzrokiem po twarzach zjadliwie uśmiechających się kupców i nagle wyszeptał:
- Czarny Lewiatan... I nie duch... Korsarz! Zwyczajny chciwy korsarz!

- A gdzież miałeś swoje ogniste kule? - pytano.

- Pewno je bursztynami zasypał! - odpowiedziano ironicznie.

- Chciwy, bardzo chciwy korsarz - westchnął raz jeszcze i zapadł ponownie w omdlenie, by już nigdy więcej nie otworzyć oczu. Zmarł na złotym piasku, zaciskając w pięści kilka jasnych bursztynów.

- Skoro Czarny Lewiatan jest korsarzem, zwołajmy radę wojenną - rzekł Godzisław, szlachetny wojownik winecki.

- Należy go zniszczyć.

- Dość chyba mamy ostrzeżeń, by poniechać z nim walki - wskazał ktoś na trupa Eryka.

- Jak to? Długo będziemy dusić się na tej wyspie nie mogąc w świat wypłynąć?! Nie! Zwołajcie radę wojenną!

Zwołano więc radę. Postanowiono: co najprzedniejsi wojownicy, pod wodzą Godzisława, natychmiast mają wyruszyć na morze, by pokonać Czarnego Lewiatana lub zginąć.

Nazajutrz podnoszono żagle.

- Weź mnie ze sobą, dostojny panie - zjawiła się ta sama starowina. - Jechać muszę tam, gdzie i ty jedziesz. Ten oto tylko tobołek mam ze sobą. Lekka jestem jak skrzydło mewie.
- Hm, skoro musisz ze mną płynąć - odrzekł Godzisław - to wsiadaj. Ale pamiętaj, że na bój jedziemy. Zginąć więc możesz...

- Wiem o tym - usiadła cicho w kątku i wyciągnąwszy kromkę czarnego chleba żuła go łapczywie - wiem o tym. Ale nie myślcie o mnie.

Ruszyli. Nie upłynęli daleko, gdy tuż przed zachodem - jak czarna chmura zwalił się na nich Czarny Lewiatan. Wszystko to trwało nie dłużej niż błysk oczu tego korsarza. Godzisław nie zdążył nawet unieść miecza, gdy legł obezwładniony. Ten sam los spotkał jego załogę. Godzisław dobrze zapamiętał sobie twarz Lewiatana. Była straszna w otoku czarnego zarostu, rozwianego na wichrze. Wystarczyło mu raz zajrzeć w źrenice, by przekonać się, że umierający Eryk miał rację - Lewiatan dotknięty był obłędem chciwości i on go uczynił takim strasznym korsarzem. Godzisława zabolały mięśnie. Jęknął i obróciwszy się w drugą stronę ujrzał, jak korsarze łupią jego okręt. Wzdrygał się, kiedy z pokonanych rozpoczęto zdzierać szaty. Nie omijali nikogo. Ukończywszy rabunek Lewiatan dojrzał wtuloną w kąt kobiecinę.

- A ty co? Dawaj tobołek!

- Nie zabierajcie mi go, panie! Kilka w nim czarnych sucharów...

- Brać go - warknął wściekle i kopnął nogą staruchę. - Ster ich okrętu ustawić na skały, niech płynie!

Gdy to uczyniono, Lewiatan opuścił ogołocony korab. Ostatni na pokład zwycięskiego żaglowca wstąpił korsarz niosący tobołek starowiny. Podniesiono haki wiążące, i oba korabie drgnąwszy odskoczyły od siebie. Lecz nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Korsarz jęknął pod zwiększonym ciężarem tobołka i runął na pokład. Lewiatanowy okręt przechylił się błyskawicznie, że nikt nie zdążył wydać okrzyku przerażenia, i poszedł na dno wśród bełkotu rozjątrzonej wody, a na porzuconym na stracenie korabiu Godzisława starowina zwlókłszy się ujęła ster w dłonie i rzekła:

- Nie bójcie się, nie zginiecie, bo nie jesteście chciwi!

Tymoteusz Karpowicz

O zatopionej Winecie


Nad Zalewem Odrzańskim wstawał dzień czerwcowy, duszny i upalny jako i noc miniona. Słońce wzeszło czerwone, jakby nabrzmiałe krwią i wnet poczęło mocno przypiekać. Znak nieomylny, iż pogoda nie utrzyma się długo.

Diwa wstąpiła na jedną z wież obronnych Winety i z trwogą wyglądała ku zachodowi, gdzie w dali majaczył we mgłach strażniczy gródek lubiński, zbudowany na wyniosłym cyplu przybrzeżnym. Lecz cicho i putto było wokoło, na wodach zalewu nie widać było ani jednego żagla.

Miesiąc już minął - liczyła w pamięci - gdy ojciec, Wszebor, z młodym jej bratem wypłynęli przeciw wrogom na czele stu okrętów bojowych i dotąd żadnej wieści. Oto nadeszło już Święto Kupały - właśnie kończy dziś roków szesnaście, a ojciec obiecał jej na urodziny piękne zausznice ze szczerego złota. I miały być huczne tańce, zabawy, gonitwy rycerskie...

Spojrzała na swą dłoń zdobną w żelazny pierścień wikingów i zarumieniła się na wspomnienie pierwszego i pożegnalnego pocałunku, żar jeszcze dotąd czuła na swych wargach.

- Kiedy wrócą? Przecież to dziś miały być jej zrękowiny z jarlem wikingów, Erykiem, sprzymierzeńcem Winety.

W uszach brzmiał jej jeszcze jego męski, dźwięczny głos, śpiewający pochwałę jej rodzinnego grodu w rytm mieczy stalowych, bijących w szczyty opięte bawolą skórą:


Tam gdzie w morzu Odra Znika i swój kończy bieg,
Szlachetni ludnie, jak czytałem,
Morski gród warowny wznieśli,
Co niejeden przetrwał wiek.

I zwano go Wineta.
A kto z przybyszów
Osiąść chciał,
Tego otwarcie przyjmowano,
Czy był to Grek, czy był to Prus,

Czech, Polak lubo Rus.
Albo z innego przybył kraju -
Temu gościnę na dzień i noc.
Największy Europy gród
Jadłem i trunkiem sycił w bród

Żeglarzy śmiałych
Z plemion cudzych,
Pogan, żydów, chrześcijany.
Każdy po męsku żyć tu mógł,
A nad wiernymi czuwał Bóg.

Diwa zwróciła wzrok w stronę ukochanego grodu: u jej stóp rozpościerała się słowiańska Wineta, opasana potężnym murem obronnym, którego strzegło dwanaście wież, a dwanaście bram i dwanaście dróg wybiegało w różne strony świata. Domy budowane z granitu pokrywała pozłocista blacha, która w promieniach słońca biła w oczy łuną blasków, a ulice wykładane dębowymi tarcicami wypełniał wielojęzyczny tłum kupców z różnych krajów. Gwar rozmów i wesołe okrzyki dochodziły do jej uszu aż tutaj na wieżę. Tylko port leżący w zatoce nad rzeką Dziwną był prawie pusty, a żelazne wrota strzegące wejścia zawarte były na głucho. Okręty na dalekim morzu pełniły straż, bacznie wypatrując wroga.

Zaskrzypiały dębowe schody i obok Diwy ukazał się siwy starzec w długiej lnianej szacie i z wysoką laską, zakończoną pozłacanymi rogami tura - oznaką najwyższej władzy kapłańskiej. Diwa skłoniła z uszanowaniem głowę:

- Witaj, ojcze Bogachwale, strażniku świętego chramu Trygława.

- Witaj, Diwo, Wszeborowa córo - odrzekł starzec - odszukałem cię tutaj, bo niepokój mię trapi, a z nikim naradzić się nie mogę.

- A rada starszych grodu? - odrzekła Diwa.

- Najlepsi i najrozsądniejsi z nich pociągnęli na morze razem z twym ojcem, a ci, co zostali, myślą jedynie o handlu i złocie.

- Czy są jakieś wieści z morza?

- Nie ma żadnych, i to jest najgorsze.

- I mnie też dręczy niepokój - przyznała się Diwa.

- Czy obawiasz się jakowegoś nieszczęścia? Bacz przecie, iż wróżba Trygławowego rumaka była przed wyprawą pomyślna, żadnej z leżących włóczni nie potrącił kopytami.

- Wszystko jest w ręku Świętowita - odrzekł Boguchwał - ale trzeba pamiętać, że Czernyboh wszędy dybie na ludzką niedolę i zsyła różne przygody. A wszelakże w Winecie nie wszystko dobrze się dzieje - złoto i dobrobyt psują ludzi i wbijają ich w pychę i samolubstwo; nie dbają oni o obronę kraju, powierzają ją obcym przybyszom opłacanym srebrem.

- Czy nie wierzysz, ojcze, wikingom? Wszak składali przysięgę na wierność Winecie, a Eryk toć to mój przyszły małżonek - dodała ciszej.

Bogachwał nic na to nie odrzekł, jeno zamyślił się głęboko. Diwa obejrzała się uważnie dookoła i przybliżyła się do starca.

- Chciałam ci, ojcze, coś opowiedzieć, albowiem boję się, że ta jakoweś czary.

- Słucham cię, mów.

- Wczora w południe wybiegłam z grodu na drugą stronę rzeki, by urwać świeżych kwiatów na przywitanie ojca i brata. Gdy byłam na moście, ukazała mi się w wodzie rusałka.

Boguchwał niespokojnie targnął dłonią brodę:

- Co mówisz, dziewczyno ? Toć to rzecz wielkiej wagi! Czy rzekła ci co lub dawała jakoweś znaki? A jak wyglądała? - pytał zaniepokojony.

- Ma zielone jako ruta oczy i długie włosy niby ze lnu. Złożyła przede mną ręce jak do modlitwy i patrzyła bacznie w oczy. Zlękłam się i uciekłam do grodu, a śpiew jakowyś smutny gonił za mną.

- Zła to wróżba, Diwo, bardzo zła; trzeba dziś jeszcze złożyć ofiarę Trygławowi i prosić o pomoc.

Diwa pobladła z przerażenia i osunęła się na dębową ławę.

- Radź, ojcze Boguchwale, co czynić, by uniknąć nieszczęścia! Raz pierwszy ujrzałam rusałkę, gdy miałam lat dziesięć, i wtedy zmarła mi matka, wczora widziałam ją po raz drugi.

Boguchwał chodził po wieży tam i z powrotem, marszcząc czoło w zamyśleniu i targając niespokojnie brodę, wreszcie stanął przed Diwą.

- Wielka to tajemnica rodu twojego. Przyrzekłem Wszeborowi, że dowiesz się o niej, gdy powróci z wojennej wyprawy, ale to, coś mi rzekła przed chwilą, zmieniło mój zamiar. Może czeka nas wszystkich wielka próba losu. Nim jednak rzeknę cośkolwiek, musisz złożyć przysięgę, iż nikomu nie zdradzisz świętej tajemnicy.

Tu rozkazał uklęknąć dziewczynie, złożyć obie dłonie na turzych rogach; którymi była zwieńczona jego laska kapłańska, i powtarzać za nim słowa przysięgi.

Dziewczyna, drżąc z lęku jak liść osiczyny, powtarzała za kapłanem zaklęcie: „Przysięgam na święte imię Świętowita i Trygława, że zachowam wiernie powierzoną mi tajemnicę, a jeśli złamię przyrzeczenie, niechaj ściga mię klątwa Bogów po wszystkie dnie żywota mego”.

Gdy skończyła, kapłan otarł połą płóciennego rękawa kroplisty pot, który zrosił mu czoło od wielkiego natężenia myśli, po czym podniósłszy Diwę z klęczek tak zaczął kazać:

- Rusałka, którą wczoraj ujrzałaś, jest boginką rzeki Dziwny, nad którą stoi gród nasz, a więc istotą nieśmiertelną. Na imię ma Diwa, tak jako i ty, jest bowiem pramatką twego praojca.

Diwa krzyknęła z przestrachu i zakryła dłońmi oczy.

- Nie lękaj się jej - prawił dalej Boguchwał - rusałka jest opiekunką Winety i całego waszego rodu, i nic ci złego nie uczyni, a jeno ostrzega przed grożącym niebezpieczeństwem.

Diwa poczuła, jak dziwny chłód i spokój ogarniają jej myśli, a starzec odetchnąwszy głęboko prawił dalej :

- W bardzo dawnych czasach, do których nie sięga już pamięć najstarszych nawet ludzi, przybył w te strony z dalekich puszcz nadłabskich praszczur twego ojca. Nie miał imienia ani nazwiska, przezwano go więc wedle szczepu jego rodowego Wenetą. On to założył nad Dziwną gród obronny, który po dziś dzień zowią ludzie od imienia założyciela Wenetą, a drudzy Winetą. Weneta pojął w małżeństwo rusałkę Diwę, od której rzeka nasza nosi nazw Dziwny, i miał z nią dwóch synów i dwie córki. Nowo narodzone dzieci Weneta znajdował zawsze na brzegu rzeki w misternie plecionych kobiałkach, przyozdobionych liliami wodnymi. synowie otrzymali od rodziców imiona: Wolin i Uznam, a gdy dorośli, ojciec nadał im w dziedzictwo obie wyspy nadmorskie, które od nich przyjęły swe nazwy. Natomiast córki - Świna i Pianą - stały się rusałkami dwóch dalszych rzek, opływających bratnie wyspy. Ty, Diwo - prawił starzec - jesteś praprawnuczką Wolina, zrodzoną z ziemianki.

Gdy skończył, cisza śmiertelna zaległa na wieży, a Diwa przycisnęła dłońmi swe piersi, by uciszyć gwałtowne bicie serca. Uspokoiwszy się nieco, rzekła:

- Nikt mi nigdy o tych sprawach nie mówił i spadają one dziś na mnie niespodziewanie jako brzemię losu. Poucz mię więc, Boguchwale, jak mam żyć i co czynić, by nie utracić rusałczanej opieki.

- Nosisz na szyi święty amulet przekazany ci przez ojca, czy nie tak?

- Tak, Boguchwale, noszę go stale na srebrnym łańcuszku - odrzekła zaskoczona. - Jest niby z bursztynu i nie z bursztynu, a w środku znajduje się jakby wtopiona maleńka złota rybka, która raz lśni blaskiem słonecznym, to znów gaśnie i ciemnieje. Zapytywałam dawniej i matkę swą, i ojca, co by to miało znaczyć. Odrzekli mi jedynie, bym strzegła amuletu jako źrenicy oka swego, a reszty dowiem się, gdy ukończę lat szesnaście, w dzień Święta Kupały. Dziś właśnie kończę szesnaście lat i dziś właśnie jest Święto Kupały, tylko jakieś smutne, nie takie jak dawniej bywało - dorzuciła w zamyśleniu.

- Dzisiejszy dzień miał być dla ciebie szczęśliwy i radosny, i pełen zabaw hucznych, i śmiechu, ale Światowit i Trygław zarządzili, inaczej nie ma twego ojca i brata i troskam się o los ich.

Przetarł dłonią czoło i prawił dalej :

- Muszę więc bez ojca twego i brata dopełnić świętego obrzędu i wyjawić tajemnicę amuletu, który nosisz na piersiach. Jest to amulet rusałki Diwy, pramatki twego praojca. Ma on czarodziejską moc: w dni szczęścia mała rybka, zaklęta w amulecie, jest słonecznie złocista, gdy nieszczęście się zbliża do któregoś z członków twego rodu - ciemnieje, a czasu wojny, gdy przelewają swą krew robi się purpurowa.

Przelękła Diwa sięgnęła dłonią po amulet, lecz starzec powstrzymał ją ruchem ręki:

- Jeszcze nie czas, jeszcze nie powiedziałem ci tajemnicy najwyższej.

Diwa znieruchomiała i utkwiła w starcu przerażone oczy:

- Więc jeszcze jest coś straszniejszego?

Starzec skinął głową ściszając głos do szeptu, ciągnął:

- Amulet nie ma mocy zmieniania przeznaczeń losu żadnego z członków waszego rodu, a tylko ma władzę ostrzegania, gdyby jednak klęska i zagłada zagrażała całemu naszemu grodowi, Winecie, wówczas amulet nabiera mocy ogromnej i może gród uratować.

- Ale jak ma gród uratować, co się wówczas z miastem stanie? - zapytywała drżąc Diwa
- Tego i ja nie wiem, nigdy żadna z cór twego rodu takiej pomocy od rusałki nie żądała.

Gdyby jednak zaistniała taka potrzeba - szeptał starzec - musisz zdjąć amulet z szyi, ucałować go po trzykroć i po trzykroć wymówić przysięgę: „Rusałko Diwo! Ratuj od zagłady twój gród Winetę!” Zapamiętaj dobrze słowa zaklęcia, bo omylić ci się nie wolno - dodał starzec. - I wiedz również, iż zaklęcie będzie miało moc cudowną jedynie wówczas, gdy będziesz czysta, jako czystą jest kropla rosy osiadająca o świcie na rozkwitłej nocą róży.

Diwa zarumieniła się:

- Zdało mi się, iż umiłowałam Eryka; ale łączy mię z nim jedynie pierwszy pocałunek.

Wtem na wieżach strażniczych Winety rozległy się okrzyki straży:

- O hej! O hej! O hej!

- Starzec porwał się z ławy i spojrzał na zachód: nad lubińskim grodem snuł się w górę słup dymu - znak ostrzegawczy, iż od strony morza zbliża się wróg.

Boguchwał z Diwą zbiegli w dół ku straży. Za chwilą rogi bojowe zabrzmiały na trwogę i straż miejska ruszyła na mury obronne.

Boguchwał, jako najstarszy z rady, wydał rozkaz:

- Dziesięciu łuczników niech pędzi co koń wyskoczy do gródka w Lubinie i zasięgnie wieści o okrętach Wszebora, a wszystkie okręty bojowe, znajdujące się w Winecie, niechaj płyną pod pełnymi żaglami na spotkanie wroga.

Zagrzmiały kopyta końskie po ulicach Winety, a w przystani zazgrzytały łańcuchy rozwieranej bramy portowej i dziesięć zbrojnych okrętów pomknęło ku zalewowi.

Diwa sięgnęła ukradkiem po czarodziejski amulet i krzyknęła z trwogą: złota rybka, zamknięta w jego wnętrzu, mieniła się krwią.

Miasto gorączkowo szykowało się do obrony, lecz bogaci kupcy i cudzoziemcy nie kwapili się zbytnio ku zbrojowni, gdzie wydawano broń. Główną ich troską było jak najbezpieczniej ukryć swe skarby.

Słońce jeszcze nie dobiegło południa, gdy pierwsze wieści, niby sępy złowróżbne, poczęły napływać do Winety. Najpierw nadbiegli łucznicy wysłani do Lubina. Wpadli na spienionych koniach na rynek miejski, gdzie mieściła się rada starszych.

- Trzysta zbrojnych okrętów Danów płynie pod pełnym żaglem na Winetę! - krzyczał pierwszy.

- Z okrętów Wszebora widzieliśmy jeno trzy. Danowie je ścigają! - prawił drugi.

- Lubin już wróg oblega, ledwiem się wymknął z gródka.

Wśród słuchaczy jęk się ozwał to Diwa chwyciła się nagle za serce, a potem roztrąciwszy radnych przypadła ku łucznikom:

- A co z ojcem, z bratem? Co z Erykiem ?!

Lecz oto wrzawa podniosła się od strony portu.

- Otwierać wrota portowe! Za nami Danowie! Wszebor zabity! - krzyczano z okrętów.

Boguchwał rozkazał wpuścić okręty, a potem zawrzeć ponownie bramę portową. Z dziesięciu wysłanych okrętów wróciły jedynie trzy.

Z pierwszego rycerze wynieśli złożone na szczytach ciała Wszebora i Wolina, pokłute straszliwie włóczniami. Diwa z, krzykiem dopadła leżących:

- Ojcze ! Bracie!

Wszebor żył jeszcze.

- Eryk z wikingami nas zdradził... Brońcie Winety... - wyszeptał. Podniósł dłoń, by pobłogosławić pochyloną Diwę, lecz ręka opadła martwa na ziemię.

W mieście dzwony spiżowe biły na trwogę. Cały Zalew Odrzański, jak okiem sięgnąć, zabielił się od żagli i strzelistych masztów danejskich statków, które wpływały właśnie na wody Dziwny. Kilka z nich, nie znając szlaków wodnych, wpadło na pale dębowe wbite w dno Dziwny i zatonęło. Lecz oto z ciżby okrętów wysunął się jeden żaglowiec i znanym jedynie Winetom bezpiecznym szlakiem podpłynął aż pod samą bramę portową. Na pokładzie stał wiking w hełmie, z oszczepem w dłoniach, opuszczonym grotem ku dołowi.

- Śmierć zdrajcy! - zahuczało wśród tłumu. Kilka strzał i oszczepów pomknęło za bramę portową. Boguchwał podniósł laskę kapłańską ku górze i uciszył wzburzony tłum:

- Zdrajca Eryk przybywa jako poseł, musimy go wysłuchać! - Na czele rady starszych ruszył ku wrotom przystani.

- Złamałeś, Eryku, przysięgę złożoną Winecie, zdradziłeś Wszebora i Wolina - powiedział Boguchwał.

- Król Danów uwolnił mię od przysięgi - odparł Eryk bezczelnie. - Bliżsi nam Danowie niż Weneci.

- Czego żąda król Danów? - zapytał krótko Boguchwał.

- Żąda, byście się poddali niezwłocznie na łaskę i niełaskę, inaczej miasto zdobędzie szturmem i doszczętnie spali, a mieszkańców w pień wytnie. Daje wam godzinę do namysłu, a tymczasem, by sobie osłodzić czekanie, żąda, byście mu wydali jako zakładnika Wszeborową córę, Diwę.

- Milcz, nikczemniku, i nie kalaj jej imienia swymi plugawymi ustami!

- Zapłacisz mi za te słowa, Boguchwale, tymczasem czekam na odpowiedź dla króla Danów.

Boguchwał naradził się cicho z członkami rady starszych:

- Powiedz królowi Danów, iż Wineta woli walkę i śmierć niż niewolę.

Okręt poselski odpłynął sprzed bramy portowej, a mieszkańcy Winety poczęli się gorączkowo przygotowywać do obrony.

Diwa tymczasem, głucha na wszystko obmywała z ran zwłoki ojca i brata i namaściwszy je wonnościami, kazała złożyć na stosie na rynku miasta.

Boguchwał odprawił modlitwy za poległych i wkrótce stos z obu bohaterami zapłonął ku niebu. Kapłan zwrócił się do straży i uzbrojonych tłumów mieszkańców Winety:

- Musimy pomścić godnie śmierć wodza naszego, Wszebora, oraz syna jego, Wolina.

Szczęk mieczy i gniewny pomruk straży zabrzmiały w powietrzu:

- Śmierć Danom!

- Śmierć zdrajcy Erykowi i jego wikingom!

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy Danowie przypuścili szturm do Winety od strony portu.

Wineta broniła się dzielnie, zadając wrogom wielkie straty. Ogniste strzały oblężonych raz po raz więzły w płóciennych żaglach i wnet okręty Danów przemieniały się w płonące pochodnie. Inne okręty, uchodząc od ognia, wpadały na zdradzieckie pale podwodne i przedziurawione szły na dno. Wkrótce całą szerokość Dziwny zalegały płonące lub na wpół zatopione okręty wroga. Szturm na przystań Winety został odparty.

Ale w samym grodzie nie działo się najlepiej. Bogaci kupcy, kramarze, szynkarze, złotnicy i wszelkiego rodzaju lichwiarze podnieśli otwarty bunt przeciw radzie starszych, której przewodził Boguchwał.

- Nie chcemy umierać za Winetę! - gardłowali jedni. - Mamy czym się okupić Danom! - krzyczeli drudzy.

- Ze złotem wszędzie ojczyznę znajdziemy! - mówili inni.

Tuż przed zachodem słońca ciężkie chmury spowiły niebo i nagły mrok okrył ziemię. Korzystając z ciemności bogacze miejscy porozumieli się ze stronnikami Eryka i przekupili część straży, by otworzyła im jedną z bram miejskich.

Diwa, przybrana w czarny, żałobny strój, klęczała właśnie u dogasającego stosu i płacząc zbierała ze służebnicami do glinianych urn spopielone szczątki ojca i brata. Srebrny łańcuch zsunął jej się z szyi i czarodziejski amulet upadł na ziemię. Przerażona Diwa porwała go w dłonie i biegła szukać Boguchwała: maleńka rybka w amulecie była czarna jako jej żałobna szata.

Wtem wrzask okropny targnął powietrzem i gromada zbrojnych wikingów wpadła przez zdradziecko otwartą bramę do wnętrza grodu, szerząc wokoło rzeź i pożogę. Na ich czele biegł zdrajca Eryk. Na wieżach strażniczych zabłysły ognie, a na stołbie, kędy mieściła się rada starszych, rozkołysał się dzwon na trwogę. Wróg był już w mieście.

Diwa dopadła Boguchwała na przystani portowej i drżąc cała z przerażenia rozchyliła przed nim dłoń z amuletem. Starzec padł przed nią na kolana:

- Ratuj nas, Diwo! Ratuj Winetę! Ty jedna to możesz uczynić! W tobie jedyna nadzieja!...

Od miasta biegł ku nim Eryk z mieczem skrwawionym aż po rękojeść. Ujrzawszy Diwę zachwiał się nagle, jakby rażony śmiercionośnym grotem, i padł na kolana.

A ona stała przez chwilę w krwawych blaskach łuny niby posąg z czarnego granitu, a potem, ucałowawszy ze czcią tajemniczy amulet, poczęła z wolna wymawiać magiczne zaklęcie:

- Rusałko Diwo! Ratuj od zagłady twój gród Winetę!

I potem to samo po raz wtóry i po raz trzeci...

Ledwie przebrzmiały ostatnie słowa zaklęcia, gdy burza szalona rozpętała się, nad Winetą, a oślepiające zygzaki piorunów poczęły bić raz po raz w szturmujące miasto gromady Danów i wikingów. Straszliwy wicher, niby ogromna trąba spiżowa, zatoczył z rykiem krąg ponad Zalewem Odrzańskim, Wolinem i Uznamem, i wyjąc, świszcząc i hucząc runął ku Bałtykowi, a spiętrzone i jako maszty okrętów wyniosłe fale morskie wdarły się z łoskotem w gardziel rzeki Dziwny i zalały wszystko dokoła.

Gdy szary świt wstał nad Zalewem Odrzańskim, nie było ani śladu po trzystu okrętach Danów i wikingów, a tam, gdzie jeszcze wczoraj leżała piękna Wineta, rozpościerała się rozległa zatoka Dziwny, wdzierająca się głęboko w ląd wyspy.

Tak zginęła Wineta, sławny gród słowiański u ujścia Odry, o którym kroniki wielu narodów pisały od lat tysiąca bez mała, o którym poeci i skaldowie układali przez wieki pieśni rycerskie, bohaterskie sagi i poematy, a historycy i archeologowie wadzą się o niego aż do czasów współczesnych.

Wineta spoczywa ponoć gdzieś na dnie Zalewu Odrzańskiego , a może zakopana głęboko w piasku i mule rzeki Dziwny śpi spokojnie pod czujną opieką rusałki Diwy.

Wśród ludu pomorskiego krążą wieści, że Wineta co pewien czas pojawia się na powierzchni Zalewu Odrzańskiego w całej swej wielkości i krasie. Towarzyszy jej dźwięk dzwonów bijących jakby na trwogę.

Lecz ujrzeć ją mogą jedynie ludzie wybrani, o czystych sercach, i to tylko raz na sto lat, w noc świętojańską.

W kilka wieków po zatopieniu Winety, gdy fale Dziwny i wichry bałtyckie zamuliły zatokę powinecką i zmieniły ją w żyzną dolinę, powstał tu nowy gród słowiański, który od imienia pierworodnego syna Winety i rusałki Diwy nazwano Wolinem.

Gród ten, pamiętający czasy pierwszego księcia Polan, Mieszka I, stoi po dzień dzisiejszy.


Stanisław Świrko