Żelisław


Kipiał z gniewu pomorski kneź, ale odezwać się nie mógł, bo święty obowiązek gościnności zamykał mu usta. Dobrze jeszcze, że ten saski rycerz, nadużywszy widać starego, kneziowskiego miodu, w cztery jeno oczy swoje grube prześmiechy czynił. No i, że o polowaniu na dzień następny szykowanym wspomniawszy, spać się go wcześniej udało wyprawić.

Jak struty chodził kneź nazajutrz, choć łowy były udane. Już do południa, daleko w bory się odbiwszy, wiele grubego zwierza trupem położono, a dalsze ostępy jeszcze lepszy łup obiecywały.


Zauważył to strapienie zaufany pański komornik Żelisław i wypytywać o przyczynę począł. Długo wykręcał się kneź od odpowiedzi, ale w końcu powtórzył, jak to podpity Niemiec wyśmiewał się bezecnie, że widać pomorscy knezie i rycerze ojców swoich nie znają, skoro żadnym znakiem rodowym, z pokolenia na pokolenie przekazywanym, się nie chlubią.


Nie bardzo rozumiał Żelisław o jaki znak chodzi, ale wypytawszy się dokładnie, widząc srogie strapienie knezia, doradzać począł, aby znak jaki sobie obrać i wymalować czy wyszyć, gdzie trzeba.


Że właśnie południować mieli, by największy skwar przeczekać i posilić się zabranymi zapasami, usiedli na polance - bo i miejscowy chłop, osacznik Grzybek, był z nimi i głowić się poczęli nad wyborem znaku. 


Kneź, że więcej o „klejnotach rodowych” słyszał, ganił podsuwane przez Żelisława tury, łosie czy ptactwo twierdząc, że znak jakiś nadprzyrodzony być musi lub cnotę jakąś przedstawiający. Godził się z tym Żelisław, ale on znów smocze łby odrzucał, bo te już wikingowie mieli, na dzioby swych łodzi w czasie walki zakładane.

Troskaliby się tak długo, gdyby nie Grzybek. Powolny w mowie Pomorzanin parę razy otwierał usta, nim do rozmowy wtrącić się ośmielił, ale gdy kneź narzekać począł, że w jego borach jeno zwykła zwierzyna się lęgnie, nie wytrzymał.


- Nie sama jeno zwykła, kneziu! Ono choćby i tu gniazdo ma! Kneź poderwał się.


- Co? Gdzie? Pokaż!


Wskazane olbrzymie gniazdo było jednak puste. Widać dziwostwory wylęgły i wywiodły już młode. Od dziadów jednak słyszał Grzybek - bo sam ich nie widział - jakie są: niewielkie jako jagnię, jeno sierścią gładką pokryte. Ogon u nich długi jak wąż, a łapy pazurzaste jak u rysia; co przedsię najdziwniejsze, że łeb to ma ptasi, a skrzydła jakby orle. 


Kneziowi rozjaśniła się twarz.

- Tedy półptak, półzwierz? Niewielki jak jagnię... - powtarzał z namysłem, chcąc wryć w pamięć. Przerwał jednak, bo trzask gałęzi oznajmił nadejście spoconego Sasa wraz z nieodłącznym giermkiem. Wnet też zaczęły się utyskiwania, że mordują się w tym skwarze, że łowy trudu nie warte, że po wertepach zakazanych naumyślnie ich ciągają...


- Umyślnie was tu ściągnąłem - oznajmił kneź - by gniazdo dziwostwora, pieczę nad naszą ziemią trzymającego, a w godle naszym widniejącego, wam okazać! - i powtórzył zasłyszany opis. Rycerz słuchał ze zdziwieniem.


- Czyżby gryf? To rzadki zwierz! I tu się lęgnie? 


A giermek zawtórował z szacunkiem:

- Gryf! To piękne godło!


Stróżę nad gniazdem zlecił kneź Żelisławowi, który grodek w tym miejscu wystawiwszy, nazwał go Żelisławcem. Ale widać spłoszone gryfy gdzie indziej się przeniosły, bo nigdy ich więcej na gnieździe nie widziano.


Stefan Henryk Deskur