Czarny Lewiatan


Nazywano go Czarnym Lewiatanem. Kim był w istocie, człowiekiem czy upiorną zjawą prześladującą wszystkich żeglarzy pływających na wodach rozległego Bałtyku - nikt o tym nie wiedział. Jego czarny, wysmukły okręt zjawiał się wszędzie niepostrzeżenie szybko, doskakiwał błyskawicznie do swej ofiary i po chwili zostawiał ją w takim stanie, w jakim pająk porzuca wyssaną muchę. Kolebał się jakiś czas ogołocony wrak, silniej trącany dziewiątą falą, a potem szedł na dno tworząc nad sobą głęboki, szumiący wir. Lewiatan nie brał ludzi w niewolę. Zwykle wszyscy znajdowali śmierć wśród wodorostów, pod żyrandolami meduz. Leżeli nieraz obok siebie odważni wikingowie, Wenedzi i Germanie. Wypłukiwała im woda oczodoły, zaglądały w nie drobne, ciekawe kraby. Monotonna barwa wody pochłaniała chciwie światło słoneczne, a nad dnem morskim trwała tylko daleka, zielonkawa poświata.

Pustoszało coraz bardziej morze, coraz rzadziej mewy spotykały żagle. Do tętniącej zwykle bujnym życiem Winety tylko od czasu do czasu zawinął jakiś korab, który chyłkiem posuwając się wzdłuż brzegów unikał pogromu. Zdawało się, że Lewiatan jest wszędzie. Ta jego wszechobecność przekonała ludzi, że jest to jakiś zły duch Bałtyku i tylko modłami i czarami można go pokonać. Kupcy wineccy nie szczędzili darów Trygławowi. Kapłani bezustannie odprawiali modły. Jednak bezskutecznie. Gdy przybijał do portu jakiś statek, tłumy mieszkańców ciągnęły na brzeg pytając przybyszów:

- Nie widzieliście? Nie widzieliście?

- Nie! Nie! - odpowiadali trwożnie. - Dajcie mu spokój! Nie jątrzcie zła. Noce bezsenne, dnie trwożne za nami!

Lecz pewnego razu do portu wineckiego przybył nie lada śmiałek. Był to Eryk - Syn Wiatru, jak go pospolicie nazywano. Przywiózł na swym pokładzie piękne skórki zwierząt północnych i miał zamiar zakupić większą ilość bursztynów. Płynął najbliższym rejsem, pod pełnymi żaglami, a załoga jego, składająca się z tęgich chłopów, pod czas drogi śpiewała pieśni i piła wino. Tak przybyli do Winety.

- Hej, dobrzy ludzie! - śmiał się Eryk stojąc na beczce omszałej. - Jaki głupiec wymyślił Czarnego Lewiatana? Zmierzyłem wszerz i wzdłuż Bałt ogromny. Płynąłem dniem i nocą, srebrne moje żagle były widoczne daleko, a Lewiatan mnie nie zauważył. Jak myślicie, może oślepł?...

- Nie igraj, bo doigrasz się! - pokrzykiwano z tłumu.

- Ja doigram się?... Ja, Syn Wiatru? Chociaż nie pierwszy raz tu jestem, lecz widzę, że mnie jeszcze nie znacie. Nawet gdyby Czarny Lewiatan istniał, mam na niego takie sposoby, o jakich wam się me śniło. W jednej chwili, jeśli tego zechcę, na popiół i dym mogę go zamienić.

- Ho, bo! Nie chwal się tak!

- Właśnie, że mogę się chwalić. Widzicie ten przedmiot na moim korabiu podobny do olbrzymiego, zgiętego ramienia? On to miota kulą ognistą na setki długości okrętu.

- Lewiatan jest duchem, przeciwko któremu wszystkie siły ziemskie są bezskuteczne. Nic mu nie uczynią twoje kule ogniste.

- Jeżeli Lewiatan jest duchem - śmiał się dalej Syn Wiatru - to jedzie zawsze z nami kapłan Odyna biegły w modłach i zaklęciach. Zapewniam was jeszcze, że Czarny Lewiatan nie istnieje. Spłodzi go wasza chora wyobraźnia, niepokój, niecierpliwość. I zapewniam was również, że jeżeli on istnieje, to właśnie ja i tylko ja go pokonam!

- Pyszałek! - mówili jedni.

- Bohater - mówili drudzy.

- Aby przywrócić wam utraconą radość - ciągnął dalej zamorski przybysz - tę oto beczkę wina wypijemy wspólnie. Niech żyje Wineta!

- Niech żyje Syn Wiatru! - ryknięto chórem, i każdy kto żyw mknął za co potężniejszym rogiem.

Kiedy pijatyka osiągnęła swój punkt szczytowy, a bogaci kupcy wineccy, nie chcąc być dłużnymi, przytoczyli również parę dużych beczek wina - sprytny Erik rozpoczął targ o bursztyny.

- Dziś nie będziemy targować się dużo! Sześć garści jantaru za jedną kunę! Zgoda? - powiedział kupiec z Winety.

- Dziesięć! Tylko dziesięć! Gdyby był tutaj Właścibor, dałby mi dwanaście - targował się Eryk.
- No więc osiem! Właścibor teraz biedę klepie.

- Ostatecznie: dziewięć!

- Ha, niech będzie! No i jeszcze po rogu wina. Na zgubę Czarnemu Lewiatanowi!
Skoro świt okręt Eryka podnosił żagle. Komory jego pełne były drogocennego kruszcu, kupionego za bezcen. Syn Wiatru uwijał się zadowolony po pokładzie, przesypując w dłoniach żywiczne bryłki. Jak cudownie łamał się na ich powierzchni blask zorzy, która krwawo podnosiła się od wschodu, zawisając nad powierzchnią morza na kształt krwawego topora.

- Hej tam! Pośpieszyć się - zakrzyknął Erik w obawie, by przebudzeni i otrzeźwieni kupcy wineccy nie zjawili się na brzegu z żądaniem dopłaty za bursztyn - nie brać mi nic więcej na pokład!

Dźwigali już ciężką kotwicę, kiedy nie wiadomo skąd przybyła stara, chuda, brudna kobiecina. Stanęła przed nimi i wyciągnąwszy kościste ręce prosiła:

- Weź mnie ze sobą, dostojny panie! Jechać muszę tam, gdzie i ty jedziesz. Weź mnie, panie. Ten oto tobołek mam tylko ze sobą - wskazała na zawiniątko - lekka jestem jak skrzydło mewie. Weź mnie!...

- Odejdź, babo! - warknął Eryk.

- Weź mnie, panie - uczepiła się cienkimi palcami mostku. - Precz! - kopnął staruchę. - Odpływać!

W chwilę potem kupcy wineccy tłumnie zjawili się na brzegu, a nie zastawszy Syna Wiatru, wygrażali pięściami w stronę morza, gdzie zniknął korab Eryka. Eryk nie wszystkim kupcom oddał należne im futerka kun. Słowem - oszukał! Stali więc zagniewani, miotający przekleństwa. W tej właśnie chwili podeszła ku nim owa chuda kobiecina i rzekła:

- Nie martwcie się. Syn Wiatru wróci...

- Głupi byłby! - uśmiechali się z goryczą.

- Wróci, wróci. I to szybko! - kiwnęła swoją pokraczną głową, podobną do wysuszonej, olbrzymiej gruszki.

Mówiła prawdę - Eryk wrócił...

Było to trzeciego dnia od opisanego poranka, słońce skłaniało się ku zachodowi. Morze zabarwione czerwienią wyglądało niesamowicie. Z gromadki ludzi stojących na nabrzeżu nagle wyrwały się zatrwożone okrzyki:

- Co to być może? Ryba, nie ryba?

Dalekowidz Bogodar przysłoniwszy dłonią uczy długo badał powierzchnię morza, aż naraz zbladł i krzyknął:

- Człowiek!

- Prędzej biegnijcie po łódź!... Dawać sznury! Prędzej! Prędzej!

- Płynie na jakiejś belce. Nie rusza się - obserwował dalej Bogodar.

- Przy brzegu zwykle tworzą się wiry. Jeżeli w nie wpadnie - to już koniec.

Rozbitka uratowano. Był nim Eryk. Gdy ocknął się, długo błądził wzrokiem po twarzach zjadliwie uśmiechających się kupców i nagle wyszeptał:
- Czarny Lewiatan... I nie duch... Korsarz! Zwyczajny chciwy korsarz!

- A gdzież miałeś swoje ogniste kule? - pytano.

- Pewno je bursztynami zasypał! - odpowiedziano ironicznie.

- Chciwy, bardzo chciwy korsarz - westchnął raz jeszcze i zapadł ponownie w omdlenie, by już nigdy więcej nie otworzyć oczu. Zmarł na złotym piasku, zaciskając w pięści kilka jasnych bursztynów.

- Skoro Czarny Lewiatan jest korsarzem, zwołajmy radę wojenną - rzekł Godzisław, szlachetny wojownik winecki.

- Należy go zniszczyć.

- Dość chyba mamy ostrzeżeń, by poniechać z nim walki - wskazał ktoś na trupa Eryka.

- Jak to? Długo będziemy dusić się na tej wyspie nie mogąc w świat wypłynąć?! Nie! Zwołajcie radę wojenną!

Zwołano więc radę. Postanowiono: co najprzedniejsi wojownicy, pod wodzą Godzisława, natychmiast mają wyruszyć na morze, by pokonać Czarnego Lewiatana lub zginąć.

Nazajutrz podnoszono żagle.

- Weź mnie ze sobą, dostojny panie - zjawiła się ta sama starowina. - Jechać muszę tam, gdzie i ty jedziesz. Ten oto tylko tobołek mam ze sobą. Lekka jestem jak skrzydło mewie.
- Hm, skoro musisz ze mną płynąć - odrzekł Godzisław - to wsiadaj. Ale pamiętaj, że na bój jedziemy. Zginąć więc możesz...

- Wiem o tym - usiadła cicho w kątku i wyciągnąwszy kromkę czarnego chleba żuła go łapczywie - wiem o tym. Ale nie myślcie o mnie.

Ruszyli. Nie upłynęli daleko, gdy tuż przed zachodem - jak czarna chmura zwalił się na nich Czarny Lewiatan. Wszystko to trwało nie dłużej niż błysk oczu tego korsarza. Godzisław nie zdążył nawet unieść miecza, gdy legł obezwładniony. Ten sam los spotkał jego załogę. Godzisław dobrze zapamiętał sobie twarz Lewiatana. Była straszna w otoku czarnego zarostu, rozwianego na wichrze. Wystarczyło mu raz zajrzeć w źrenice, by przekonać się, że umierający Eryk miał rację - Lewiatan dotknięty był obłędem chciwości i on go uczynił takim strasznym korsarzem. Godzisława zabolały mięśnie. Jęknął i obróciwszy się w drugą stronę ujrzał, jak korsarze łupią jego okręt. Wzdrygał się, kiedy z pokonanych rozpoczęto zdzierać szaty. Nie omijali nikogo. Ukończywszy rabunek Lewiatan dojrzał wtuloną w kąt kobiecinę.

- A ty co? Dawaj tobołek!

- Nie zabierajcie mi go, panie! Kilka w nim czarnych sucharów...

- Brać go - warknął wściekle i kopnął nogą staruchę. - Ster ich okrętu ustawić na skały, niech płynie!

Gdy to uczyniono, Lewiatan opuścił ogołocony korab. Ostatni na pokład zwycięskiego żaglowca wstąpił korsarz niosący tobołek starowiny. Podniesiono haki wiążące, i oba korabie drgnąwszy odskoczyły od siebie. Lecz nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Korsarz jęknął pod zwiększonym ciężarem tobołka i runął na pokład. Lewiatanowy okręt przechylił się błyskawicznie, że nikt nie zdążył wydać okrzyku przerażenia, i poszedł na dno wśród bełkotu rozjątrzonej wody, a na porzuconym na stracenie korabiu Godzisława starowina zwlókłszy się ujęła ster w dłonie i rzekła:

- Nie bójcie się, nie zginiecie, bo nie jesteście chciwi!

Tymoteusz Karpowicz