Klęska Belbuka


Dawne to były czasy. Lud puszczański żył wtedy swobodnie i nie miał nad sobą władzy nijakiej, prócz rodowej starszyzny i dalekiego księcia. Nieprzebyty bór dostarczał malin, jagód, ostrężyn i wszelkich innych owoców, zwierz łowny tłukł się po leśnych ostępach, a ryb w jeziorach było tyle, że ino ręką zagarniać.

Szli tedy Pomorzanie w knieje, aby miód pszczołom podbierać z barci, gromadzić zapasy orzechów na zimę lub też z oszczepami na grzywiastego żubra wespół się zaczaić. Potem składali Belbukowi daninę z miodu i płatów bielonego na słońcu płótna, by gniew jego odwrócić, zjednać życzliwość dla siebie, a często wróżby na przyszłe losy zasięgnąć. Jemu poświęcali pola i szumiące lasy, jemu powierzali własne smutki i radości.

Królował więc Belbuk na wyniosłym uroczysku w pobliżu jeziora Łubicko, gdzie dzisiaj wzbijają się pod niebo dymy wioski Łubowo. Siedzibę jego otaczał wysoki płot, zdobiony rogami żubrów, wieńcami jeleni, a rzeźbiona brama otwierała widok na obszerny plac, gdzie dostęp miał tylko kapłan i ofiarnicy. Cień świętych dębów strzegł kamiennego Boga przed żarem słońca i wzrokiem przybyłych ludzi. I nikt nie mógł się zbliżyć do niego, tylko sam kapłan, w jego imieniu przyjmował ofiary i ogłaszał wyroki.

Nadszedł rok dobry, pogodny. Zgiełk wojenny nie zakłócał życia, cała kraina oddychała spokojem. Nawet rycerze z książęcej drużyny rzadko tutaj zaglądali. Łany dojrzewających zbóż złociły się w słońcu, ciepły wiatr przyginał ku ziemi napełnione ziarnem kłosy. Cieszyli się kmiecie z przepowiedni urodzaju i tym gorliwiej dziękowali Belbukowi za okazaną łaskę, obiecując hojne dary z przyszłych zbiorów.

Lecz oto pewnego dnia rozeszła się wśród ludu wieść dziwna i trwożna. Przywiózł ją stary Kazko, który co tydzień woził rybę na targ do szczecineckiego grodu. Szepnął kilka słów najbliższym sąsiadom - i zaraz wieczorem koło jego zagrody zebrali się mieszkańcy całej wsi. W ich spojrzeniach, zazwyczaj ufnych i pogodnych, malowało się teraz oczekiwanie połączone z obawą.

Szmer ucichł, gdy na progu domu pojawił się gospodarz. Stary rybak powiódł wzrokiem po zebranych, a potem bezradnym ruchem rozłożył ręce i zaczął kiwać głową jakby w wielkim zakłopotaniu. Cóż tu mówić o sprawach, które nawet jemu samemu nie mieściły się w głowie? A przecież trzeba było.

- Widziałem ja już wiele w życiu - zaczął po długim milczeniu - lecz to, czego byłem dzisiaj świadkiem, jeszcze mi się nie zdarzyło. Więcej wam powiem: idą nowe czasy! Dobre czy złe, któż może wiedzieć? Nie będzie jutrem to, co nam dzień wczorajszy przyniósł.

Twarze pobladły, głowy pochyliły się ku ziemi.

- Około południa - ciągnął dalej Kazko - gdy targ już się kończył i pora była wracać, usłyszałem nagle głos trąb. Zbiegli się ludzie ze wszystkich stron i patrzyli, co się dzieje.

Oto przez szeroko otwarte bramy grodu wjechała drużyna prześwietnych rycerzy i wśród których ujrzałem dostojnego męża na białym jak śnieg koniu. Przed nim jechał młodzieniec trzymający w ręce dziwny, z dwóch ramion złożony znak, który w słońcu złotem się mienił.

- Może sam książę do swych dziedzin przybył? - zapytał ktoś nieśmiało.

- O nie, to nie był książe! - zaprzeczył Kazko.

- Skąd wiesz?

- Bo przy księciu zawsze jego znak na drzewcu powiewa. To byli obcy rycerze, z dalekich stron przywiodła ich droga.

- Chyba na wojnę... Znowu nędza i głód nas czekają! - zapłakały kobiety. Dzieci przytuliły się do matek, wszyscy znieruchomieli oczekując złej wieści.

- Uspokójcie się! - zawołał Kazko. - Nie przyszli ci rycerze po to by mieczem wojować. Namiestnik księcia i cała grodowa starszyzna jako przyjaciół ich witała.

- Czemu więc niepokój wśród nas siejesz? - zapytał jeden z mężczyzn. - Co nam, kmieciom, do rycerskich spraw!

- To już nie rycerskie sprawy...

- Jak to?

- Bo ów mąż dostojny, którego oni Ottonem zowią, nie jest wodzem, tylko wielkim kapłanem jakiegoś potężnego Boga.

- Co mówisz? Przecie mamy swoich Bogów, którzy moc posiadają i opiekują się nami. Czy sam Belbukowi ofiar nie składasz? - rozległy się zewsząd pełne niedowierzania głosy.

- Nie wiem... - odparł Kazko zmęczonym głosem. - Powiadają w grodzie, że nic się przed nowym Bogiem nie ostoi. Walą się pod ciosami święte dęby, upadają dawni Bogowie. Nie wiem, nie wiem... Zobaczymy, co nam czas przyniesie.

Ludzie rozeszli się w milczeniu, zadumani, niespokojni.

Nie znalazł Belbuk schronienia pod konarami świętych dębów ni w puszczy głębokiej. Minęło parę dni i oto na drodze wzdłuż brzegów jeziora ukazał się tuman kurzu. Z oddali dobiegał chrzęst zbroi i parskanie koni. To biskup Otton z Bambergu zbliżał się na czele rycerskiej drużyny do siedziby białego Boga. Gdy ujrzał przed sobą święte wzgórze i bramę w drzewie rzeźbioną, zatrzymał się. Przez chwilę myślał nad czymś głęboko, a potem obrócił się twarzą do stojących za nim wojów i rzekł:

- Niechaj Bóg wszechmocny pomoże nam zetrzeć z ziemi to gniazdo pogaństwa. Zwołajcie natychmiast wszystkich ludzi z okolicy, aby i oni poznali światło prawdziwej wiary!

To mówiąc zsiadł z konia i drągiem zniszczył rzeźby zdobiące drewniane wierzeje. Wejście do świątyni Belbuka stało otworem. Wtedy na placu, gdzie zwykle składano ofiary, zgromadził się tłum przerażonych kmieci. Siedzieli półkolem na ziemi, jak im przykazano i spoglądali po sobie, myśląc, że oto nadeszła ostatnia ich godzina.

Biskup Otton klęczał na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy wzniósł się z kolan i stanął pośród nich, ze zdumieniem ujrzeli postać jak gdyby innego człowieka. Na jego policzki wystąpił rumieniec, a oczy błyszczały jakąś ogromną wewnętrzną mocą. Mówił im długo o jednym Bogu, który mieszka w niebie i ludziom pokój przynosi. O Chrystusie, synu człowieczym, który przyjął na siebie winy wszystkich ludzi i za nich na krzyżu umarł, by ich okupić i drogę do wiecznego szczęścia otworzyć. A mówił tak pięknie, podobnym do tutejszego językiem, że szloch się dookoła rozlegał. Niektórzy młodzi zaciskali pięści, gotowi pomścić niewinną śmierć Jezusa. Widział to wszystko biskup Otton i pomyślał, że oto nadeszła pora, by serca poruszywszy - na rzecz śmiałą się ważyć.

- Słuchajcie mnie, dobrzy ludzie! - zawołał. - Przynoszę wam nowinę, której rozum ludzki zgłębić nie zdoła. Ukrzyżowany Chrystus zmartwychwstał w chwale i wszelkie złe moce pokonał. Abyście zaś moim słowom uwierzyli, władzą przez niego mi daną rozkazuję tego kamiennego bożka, który jest niczym innym, jak tylko dziełem rąk ludzkich, strącić z miejsca i zatopić w wodach jeziora!

Skinął ręką i natychmiast kilku rycerzy podeszło do posągu. Wydobyli go z ziemi, ponieśli do kołyszącej się przy brzegu łodzi, a potem wypłynęli na głębinę. Raz jeszcze struchlały lud ujrzał kamienną postać Belbuka, a potem wody jeziora z głośnym pluskiem umknęły się nad jego grobem.

Ludzie wciąż jeszcze trwali w milczeniu. Obawiali się bowiem że znieważone bóstwo ukarze śmiałków. Jednakże nic się nie wydarzyło, żaden grom nie uderzył z nieba.

Wówczas wszyscy uwierzyli w potęgę nowego Boga i przyjęli chrzest, którego im udzielił wielki misjonarz z Bambergu.

Gracjan Bojar-Fijałkowski