Klątwa żercy


Do samego wybrzeża dochodziła puszcza, wąski tylko pasek obmywanego falami piasku zostawiając działaniu słońca i wichrów. Mrok i cisza panowały u podnóży olbrzymów leśnych, prących opętańczo w górę, chwytających się wzajemnie konarami w splątane uściski, dach nieprzenikniony nad zasłanym igliwiem i opadłymi liśćmi ziemią tworzące. Gdzieniegdzie tylko, w szczerbie spowodowanej upadkiem jakiegoś drzewa, które waląc się, pniem zmurszałym ze starości pociągało za sobą parę drzew sąsiednich, żywszą plamą błyszczały młode liście wyrastających wokół drzewek.

Dostojna, cicha i pusta była knieja nadbrzeżna. Zwierz trawożerny jedynie przejściowego schronienia szuka w jej gąszczu, paszy tu dla siebie nie znajdując, ptactwo nie wiło gniazd, bliżej łąk i otwartych przestrzeni wywodzące swe młode. W niedostępnych ostojach tylko drapieżce, dla których niczym było po żer dalekich wypraw, zakładały swe barłogi i odbywały mioty. Toteż zwierzęcych nawet tropów niewiele krzyżowało się w puszczańskiej głuszy, a dróg i ścieżek przez ludzi wydeptanych nie znalazłbyś na tej przestrzeni, zamkniętej od północy morzem, bagnami od południa, a jeziorem i rozlewiskami Regi od wschodu.

A jednak i tu trafili ludzie. Na najwyższym wzniesieniu, niezbyt od morza odległym, otoczone gęstym murem drzew, znajdowało się święte uroczysko Trzęsacz. Rozłożysty dąb, stojący na samym środku polanki, w wypróchniałym swym pniu bezpieczne schronienie dawał żercy wielkiego Trygława. Regularny krąg kamieni otaczał siedzibę wróża, do którego dwukrotnie jeno w roku zdążali mieszkańcy ziemi śliwieńskiej, rady i wróżby szukając.

Nikt nie pamiętał, od kiedy siwowłosy Swatobór mieszkał w Trzęsaczu ani kiedy obrosłe mchem kamienie ułożone zostały w święty krąg. Najstarsza z przybywających, całkiem już do ziemi przychylona Moigniewa, którą od lat wnuki, a ostatnio i prawnuki dorosłe pod ręce z szacunkiem, jako matkę rodu, wiodły daleką a krętą ścieżką przez bagna – od naddziadów swych słyszała jeszcze o tym uroczysku, a Swatobora zawsze jednako siwym, choć krzepkim pamiętała.

Spokojnie i cicho żył się Śliwianom pod pieczą Trygława i jego żercy. Wypalone na skraju puszczy poletka odpłacały ziarnem trud w uprawę włożony, rybacy - ryb, a myśliwi zwierza pod dostatkiem wspólnotom dostarczali. Dań należną Swatoborowi bez trudu i uszczerbku dla siebie coraz to z innej chaty donoszono, składając w pełnym pokory oddaleniu u skraju polanki, na którą jeno gromadnie w dni święte wstępować śmieli. A i wtedy nawet nikt nie odważył się przestąpić kręgu kamiennego, dzieci dobrze pilnując, aby które w bezrozumie swoim nie podbiegało aż pod dąb, przy którym usypany z głazów kopczyk dźwigał kamień spory, okrągły, z wydrążonym u góry wgłębieniem - przedmiot czci najwyższej. Każda też wyprawa do uroczyska stanowiła temat długich rozmów wieczornych w chatach mieszkańców. Obcy ni wróg nie zapuszczał się w te strony, wieści żadne ze świata nie dochodziły.

Kupałę świętować zaczynano od wyprawy do uroczyska, skąd spieszono na powrót do domów, aby obrzędy wieczorne odprawić w pobliskim lesie, nie zakłócając spokoju wróża śpiewami i hukaniem rozochoconej młodzieży. W przeddzień święta dziwny niepokój targał mieszkańcami podleśnych osad, złowróżbne jakieś znaki majaczyły na zachodniej stronie nieba. Od kilka nocy coraz to krótsze okresy ciemności rozjaśnione były migocącym różowym odblaskiem, jakoby łuny od wypalania lasów pod uprawę, czego jednak w te porę nikt nie robił przy świeżej zieleni nie chwytających ognia drzew. Toteż bogatsze niż zwykle szykowano obiaty, wybierając się prosić Swatobora o odgadnięcie przyszłości, niewiadomą grozą zwisającej nad osadą i odwrócenie zagniewanej ręki bóstwa.

Opary przedświtne nieruchomym całunem wisiały jeszcze nad ziemia, gdy ze wszystkich chat wychodzić poczęli mieszkańcy, rozciągając się długim wężem na wąskiej, mało widocznej, sobie tylko znanej ścieżce przez bagna. Nie obarczeni ciężarem darów proszalnych podrostki i chłopcy wysuwali się naprzód, za nimi statecznie podążali ojcowie i dźwigające obiatę matki, a na samym końcu wlokła się, dźwigana prawie przez zmieniających się co rusz wnuków, Moigniewa.

Obecność staruchy, do której powolnego chodu stosować się musieli najcierpliwsi, znacznie opóźniała pochód, zmuszając do częstych przystanków. Toteż słońce wysoko już stanęło na niebie, zanim zbliżyli się do uroczyska. Niewielka jeno pozostała jeszcze do przebycia przestrzeń, co poznawali po nieomylnych znakach znający drogę, gdy idący przodem Mystek stanął jak wryty. Migając szybko między drzewami omal nie wpadli na niego bobrujący zawsze przodem dwaj najmłodsi jego synowie – Żarek i Nosek, obaj bez tchu, z twarzami bladymi jak giezła.

- Co za zbytki was się trzymają! - furknął ostro. - Dziś nawet statku utrzymać nie potraficie? Iść przy mnie – rozkazał.

- Tato...ooo... nie idźcie... uciekajmy! - jęczeli obaj chłopcy.

Idący z tyłu nadciągnęli i stanęli wokół zwartą gromadą.

- Co zaś? Co się stało? Gadajcie, chłopaki - posypały się pytania. Strach na twarzach chłopców zbyt był wyraźny, aby nie udzielić się pozostałym.

- Ta... u dębu... rety! Uciekajmy! - poderwał się znów w przerażeniu Żarek, aż go ojcowska dłoń silnym chwytem za ramię powstrzymać musiała.

- Nie cisłbyś dziecka! - ozwała się z wyrzutem Dalecha, krajem zapaski ocierając twarz chłopakowi i zapominając o własnym strachu z litości nad synaczkiem. - Powiedz matusi - zwróciła się do niego, przykucnąwszy na ziemi i obejmując go ramieniem.
- Na polanie... spodle dęba... koło kopca... ludzie! Nie nasi. Straszni! Kupa ich. Na koniach są. W szatach świecących. Brodaci! Na żercę krzyczą. Na Swatobora! - przekrzykiwali się teraz chłopcy, wyrzucając z siebie jednym tchem zatrważające wieści.

- Lelum... - powiało po tłumie. - Obcy! Na Swatobora krzyczą? - zadziwili się nagle. To było zbyt niewiarygodne.

- Nie przywidziało się wam? - zapytał podejrzliwie Mystek, choć sam zdjęty nagłą pewnością strasznej prawdy niespodzianej nowiny. - Ostańcie tu, ino cicho, w ukryciu, a ja z Opałkiem podejdziem obaczyć – zdecydował.

- Nie idź. Nie puszczę! - rozkrzyczała się Dalecha, chwytając męża oburącz za kolana. - Uciekajmy!

- Nie uciekniesz przed gniewem bóstwa ani nie uchronisz się przed siłą, co nawet na święte miejsce porwać się waży! - zakrakała nagle Moigniewa. - Prawdą jest, co mówią chłopcy. Sny miałam, o które Swatobora zapytać chciałam: zrąbane drzewo święte, zwalony kamień proszalny i nowe godło ustawione w tym miejscu - o, takie! - wzniosła z trudem powykrzywiane dłonie, krzyżując wskazujące palce. - Lelum! - Opuściła się na kolana i podjęta szczypta ziemi posypała włosy, rozmazując resztę na twarzy. - Odwróciłeś od nas swe jasne oblicze Kupało, odszedłeś od nas Trygławie! - jęczała, roniąc łzy z wyblakłych starczych oczu. Zawtórowały jej płacze i narzekania pozostałych kobiet i dzieci.

- Cichajcie! Cicho. Milczeć! - Mystek poparł rozkazy paroma razami pięści. - I na nas chcecie zło ściągnąć? Ostańcie tu ino cicho. A my z Opałkiem podejdziem pod uroczysko na przepatrzenie - pociągnął za rękaw swojaka.

Nie mylili się chłopcy. Polana rzeczywiście pełna była obcych, uzbrojonych mężów. Przewodził im człek rosły, świecący od blach nabitych na skóry odzieży, na rosłym rumaku siedzący. Obcą, twardą mową wykrzykiwał coś od pieszych pachołków. Posłuszni widać rozkazowi, nawołując się gardłowymi okrzykami, ujęli zaczepione u pasów topory i podeszli do świętego dębu. Pierwsze uderzenie rozbrzmiało głucho w wypróchniałym wnętrzu. Jak echo rozległ się przeraźliwy jęk Swatobora i zduszone okrzyki, których nie zdołali powstrzymać podpatrujący kmiecie. Dosłyszano ich. Paru konnych i kilkunastu pieszych skoczyło w ich stronę. Przerażonych schwytano w parę chwil. Nie próbowali się nawet opierać. Po co? Jeśli Trygław nie pokarał zuchwalców, którzy zbezcześcili uroczysko, podnieśli rękę na święty dąb i skrępowali Swatobora, potężnego żercę, to czyż oni mogliby się obronić? Powiedziała Moigniewa: „...nie uchronisz się przed siłą...”

Wprawni wojowie, skrępowawszy ich silnie, popędzili razami dzid ku wodzowi, który z zadowoleniem oglądał rosłe postacie jeńców, stojących przed nim z pospuszczanymi na piersi głowami. Nowe uderzenia toporów zadudniły po korze dębu; płatami zaczęła opadać, odkrywając silny jeszcze, zdrowy, choć pusty środkiem pień.

Przywódca warknął znów jakieś polecenie, na które spośród drużyny wysunął się niski, krzywooki chłop, bez broni, a okryty połataną siermięgą, do świtek polańskich podobną. Na następny rozkaz dwaj zbrojni podprowadzili bliżej Swatobora. Snadź opierał się wrogom, gdyż spod rozdartej sukni prześwitywało nagie, wyschłe ciało, a na lewym ramieniu widniała krwawa plama. Stał jednak z podniesioną głową, jasnym okiem mierząc przeciwników.

Trąciwszy rumaka piętami, aż najechał łbem na stojących przed nim Polan, wódz napastników począł wykrzykiwać długą przemowę. Gdy milkł, odzywał się, tłumacząc ją zrozumiałym, choć łamanym językiem, krzywooki w siermiędze.

- Pan mój, sławetny rycerz Hugo, oznajmić każe, że od dziś uwolnieni będziecie z błędów pogaństwa sprośnego, w których żyliście dotychczas, kalając się oddawaniem czci bezecnym tworom. Ninie zaś czcić będziecie i wierzyć w Krista, tylko jemu i cesarzowi germańskiego w osobie pana naszego, sławetnego rycerza Hugona, podlegając. Drzewo ono zrąbane będzie przy was, abyście poznali, że powiedziane jest: „Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną!”, po czym zaprowadzicie nas do chat swoich, gdzie spocząć będziemy mogli. Dla utrwalenia przedsię was i rodzin waszych w wierze świętej, weźmiemy was potem wszystkich ze sobą w kraj nadłabski, do włości sławetnego rycerza Hugona.

Przy pierwszych słowach tłumacza Mystek podniósł głowę, chcąc patrzeniem na wargi mówiącego dopomóc sobie w zrozumieniu słów. Spojrzawszy następnie na rycerza Hugona, drgnął tak silnie, że aż zwrócił na siebie ogólną uwagę. Znów stanęła mu przed oczyma baba Moigniewa, opowiadająca w chwilę przed rozstaniem swe sny; poniżej rozłożystej brody rycerza zwisał na łańcuszku świecący znak - taki jak skrzyżowane palce staruchy. Hugo zauważył jego spojrzenie. Z zadowolonym uśmiechem powiedział coś do siermiężnego, słuchającego go z niewolniczą pokorą.

- Pan nasz, sławetny rycerz Hugo, cieszy się, że poznałeś znak Boga i uznałeś pana swego, sławetnego rycerza Hugona - podjął zwracając się do Mystka. - Policzonym ci to będzie w służbie sławetnego ryce...

- Trygław nas pomści! Piorun zaciśnięty w ręku trzyma i do ciosu się zamierza! - krzyknął nagle Swatobór. - O, już zniża ostrze płomienne! - Ton i wzniesione w górę oczy podziałały tak sugestywnie, że nie tylko obaj wieśniacy i tłumacz, ale nawet nie rozumiejący słów napastnicy spojrzeli ciekawie w niebo. Rycerz rychło opuścił jednak wzrok i krzyknął jakieś słowa, po których pachołcy zarzucili Swatoborowi pętlę na szyję, chcąc go widać powiesić.

- Na kolana przed krzyżem i przed sławetnym rycerzem! - przetłumaczył następny rozkaz krzywooki, a pachołcy uderzeniem dzid pod kolana rzucili Mystka i Opałka na ziemię, podnosząc potem do pozycji klęczącej. Jeden tylko Swatobór stał, patrząc nieulękle na pieniącego się rycerza, który raptem, zamilkłszy dla nabrania tchu, splunął gęstą ślina wprost w zagłębienie świętego kamienia.

Na widok świętokradztwa Swatobór nadludzkim wysiłkiem rozerwał pęta na rękach i rzucił się na rycerza, a odtrącony silnym kopnięciem w piersi, padł na kopiec, obejmując ramionami zbezczeszczony kamień. Stuk siekier ucichł. Wojacy i pachołki podeszli bliżej ciekawi zakończenia. W nastałej ciszy nieoczekiwanie spokojnie zabrzmiał głos Hugona, mówiącego wolno i z przestankami, aby ułatwić tłumaczenie.

- Psie pogański! - tłumacz śpieszył się jak tylko mógł - pan nasz, sławetny rycerz Hugo, oznajmić ci każe, że żaden opór nie zdoła powstrzymać zwycięskiego pochodu nowej wiary i cesarstwa. Niewolnikami naszymi, to jest sławetnego rycerza Hugona i narodu germańskiego - poprawił się - jesteście i wraz z całą tą ziemią do nas należycie. Że zaś tak przywiązany jesteś do bóstw swoich, tedy zginiesz razem z nimi. Nie będziesz jednak powieszony na dębie, bo za chwilę i on zrąbany legnie, ale przywiążemy cię do kamienia plugawego, który tak obejmujesz, i wraz z nim strącimy cię do morza. A z tych kamieni - za przykładem Hugona zatoczył ręką krąg, wskazując głazy dokolne – podwaliny zbudowane będą pod świątynię pańską, którą dla odgonienia złych mocy i utrwalenia wiary zbudować tu sławetny rycerz każe.

Trzej pachołcy podnosili już Swatobora, przywiązując mu z trudem na plecach ciężki kamień ofiarny, wśród śmiechu i drwin pozostałych. Następnie wręczono starcowi leżącą na ziemi jego długą, zakrzywioną laskę, oznakę godności żercy, i popchnięto naprzód.
Rozkraczywszy nogi i opierając się silnie na kiju, stary podniósł z wysiłkiem głowę:

- Posłuchajcie wszyscy! Słuchaj, Trygławie, ziemio, gaju święty, kamienie i ty dalekie morze. Oto klątwę rzucam na wrogi wasze: jak ja idę ze wzgórza tego ku morzu, tak morze przyjdzie do tego wzgórza. A jako ja z kamieniem świętym w fale morskie będę rzucony, tak zabierać będą fale i te kamienie z kręgu świętego. I nie ustoi się tu zbudowana z nich świątynia nowej wiary. Tak będzie! A wy - zwrócił się do obu kmieci - przekażcie to dzieciom i wnukom waszym. I choć rozpanoszą się tu obcy przybysze powróci na te ziemie mowa nasza, gdy ostatni z tych kamieni zapadnie się w morze!
Spełniła się klątwa starego żercy. Z kościoła, postawionego na odległym o dwa kilometry od wybrzeża uroczysku, została już dziś tylko resztka południowej ściany. Zapadły się w morze kamienie z Trzęsacza.

I powróciła mowa Słowian na te ziemie.

Stefan Deskur