O bartniku Cichu i walczącym niedźwiedziu


Słońce grzało niemiłosiernie. Na niebie wysokim i drżącym nie widać było najlżejszego obłoku, tylko nisko nad przywiędłą od upału trawą przepływały puszyste nasiona ostów i połyskliwe, ciężkie pajęczyny - nieomylne zwiastuny nadciągającej jesieni. Potoki blasku, zalewającego bezustannie świat, porażały liście milczącego boru, w którym nawet echa wygasły. Dawno nie pamiętano takich upałów. Płynąca wśród puszcz Prośnica zamieniła się w nędzny, leniwy strumyczek, wijący się resztkami sił jak zdychający wąż. Kilkuletni chłopczyna mógł ją przeskoczyć bez trudu, pięt nie zamoczywszy nawet. Tam gdzie potworzyły się przed wiekami większe zatoczki o zamulonym, zarośniętym dnie - gromadziło się ryb co niemiara. Szybko zwiedziało się o tym ptactwo brodzące, znajdując w nich obfity i łatwy żer. Nawet mewy zwabione tą gratką zapuszczały się daleko w głąb lądu, ginąc często od szponów licznych tutaj jastrzębi.

Poszycie cienistego boru zachowało jeszcze nieco chłodu i wilgoci. Mchy zatrzymujące deszcze oddawały opornie te wszystkie krople, którymi rozrzutnie szafowały burze. Kłębiła się para pachnąca zielskiem i zgnilizną, jak gdyby puszcza była jednym kotłem czarownic. Rozwijające się grzybnie wzdymały lekko ściółkę i co krok spod liści i igliwia wychylały się brązowe głowy borowików, padające ofiarą licznych smakoszy pomorskiej puszczy - wiewiórek. Były jednak i takie grzyby, co doczekały się sędziwego wieku gnijąc powoli pod baldachimem ostrolistnych paproci. Wędrowała wśród nich olbrzymia ilość oślizłych ślimaków. Niektóre z nich trudziły się dźwiganiem na swoim grzbiecie wielkich domków. Tam gdzie istniało liczne skupisko wilgotnych głazów, rozciągało się zazwyczaj istne królestwo węży i żmij. Najczęściej można je było ujrzeć na skrawku ziemi, gdzie padało suche, gorące słońce. Leżały leniwe, rozprężywszy cielska i tylko nieruchome, zimne oczy bacznie śledziły wszystko, co się wokół działo.

W tym czasie odlatywały już pierwsze zamorskie ptaki. Przycichła więc nieco puszcza, stając się przez to dostojniejsza, i tylko dzięcioły kuły niezmordowanie próchniejące pnie drzew. Odłupywana kora spadała z cichym szelestem na wonną macierzankę lub zgniłe igliwie. To nieustanne pukanie przerywał często jakiś niespodziany ryk lub kwilenie. Nieruchomiał w takich chwilach ostrożny lis i zwróciwszy spiczasty nos w stronę odgłosów, nasłuchiwał długo i uważnie, strzygąc przy tym uszami, zanim zdecydował się ruszyć na dalsze podstępne łowy.
Czasem borem przemykał ciemny, olbrzymi kształt podobny do ruchomego pnia stuletniego dębu, tylko jak gdyby pozbawiony korony szumiącej milionami liści. Był to król nadprośnickiej puszczy, potężny niedźwiedź zwany miodojadem. Szedł on na poszukiwanie świepiotów czyli dzikich dziupli drzewnych, gdzie gnieździły się pszczoły leśne. Trudno było uwierzyć, że to ciężkie zwierzę potrafi wdrapać się na pionowy pień drzewny, aby dosięgnąć dziupli kryjącej miód wonny i słodki. Co prawda musiał przy tym amator złotych płastów tęgo opędzać się przed rozzłoszczonymi pszczołami, które kłuły go boleśnie w pysk i właziły do ucha. Bywały czasem roje tak wojownicze, że niedźwiedź uciekał, szukając schronienia w nieprzebytych chaszczach lub w wykrocie zalanym zielonkawą wodą.

Na południe od górnej Prośnicy, ku większym wzniesieniom i jeziorom - lasy przerzedzały się nieco, przechodząc z kolei w olbrzymie polany pełne słońca i wonnego kwiecia. Tam to, na skraju wilgotnego boru, pod na poły spróchniałymi lipami, stała stara, chyląca się ku ziemi chyża Cichowa o ścianach splecionych z grubych wiklin, wzmocnionych gliną. Cich, stary bartodziej, był samotnikiem z konieczności, gdyż wokoło na trzy dni drogi nigdzie nie spotkałeś żywego ducha. Najbliższym sąsiadem Cicha był wróż Parcz. Jeszcze przed półrokiem tu, gdzie mieszkał teraz samotny bartodziej, znajdowało się kilka chyż zamieszkanych przez rodziny Bolecha, Dylika i Łękomierza. Któregoś jednak dnia wszyscy pociągnęli na świętą wojnę przeciwko napastującym plemionom germańskim. Wówczas opuścili starego Cicha i jego synowie - Uniej i Samon. W dalekim Szczecinie podczas uroczystych wróżb święty koń Trygława trącił nogą jeden z dziewięciu oszczepów leżących na ziemi, wśród których go przeprowadzano. Był to znak niepomyślny, mimo to ruszono na wyprawę pod wodzą Suliwoja. Po jakimś czasie wróciły tylko niedobitki. Inni poginęli w bagnach nadodrzańskich. Gnili nie pogrzebani wśród zmroczy bukowych liści, na mchach wilgotnych i aksamitnych. Ich ramiona zaciskały jeszcze topory lub jesionowe łuki. Obok poniewierały się rogi bojowe, w które już żadne usta zadąć nie miały. Zaglądały do nich tylko ciekawe mrówki w nadziei znalezienia jakiegoś pożywienia. Olbrzymi Suliwoj z okrutną strzałą w piersi szedł jeszcze ze sto kroków, wlokąc za sobą szczyt olbrzymi z mosiężnym dziobem zwanym umbą, wyrzynając w poszyciu leśnym ślad głęboki. Potem wydawszy straszliwy okrzyk legł w rozwidleniu koralowej kaliny. Drogo jednak sprzedawali swoje życie. Osaczeni podstępnie, ginęli bohatersko, gęsto zaścielając ziemię trupami wrogów. Ci zaś, którym sądzono było wrócić do grodu, opowiadali rzeczy dziwne zaiste. Mówiono, że widziano walczące przeciwko Niemcom niedźwiedzie. Ich pojawienie się wznieciło po obu stronach uczucie strachu. Rychło jednak Słowianie spostrzegli, że w nowych przybyszach mają sprzymierzeńców, i to nie byle jakich. Grzmociły one po germańskich szłomach wyrywanymi z ziemi młodymi drzewkami nie gorzej niż sam Suliwoj z całą swoją drużyną. Słyszano, jak jakiś młody jeszcze niedźwiadek, któremu topór niemiecki uciął łapę, wydawał ryk, w którym czuło się zachętę do boju. Ale straszni byli ci niewidzialni łucznicy, szyjący w szeregi Suliwojowe niezliczoną ilością strzał, niekiedy nasyconych ciemierzem.

Topniały zastępy, niektórzy ratowali się ucieczką, inni szli w niewolę na wiecznych rabów i pohańbieńców... Tak przyszła klęska, wstrząsająca, niepowetowana.

Zgarbił się po niej stary Cich, schudł i sczerniał. Doszły go słuchy straszne: dwaj jego synowie mieli poddać się wrogowi, z tchórzostwa nawet sulic nie cisnąwszy przed siebie. Dla Cicha była to wieść stokroć straszniejsza od śmierci. Po co ich szyje przyozdobił nawęzami, które na piersiach nosił dziad Cicha, Miłost, jako amulety przynoszące sławę? Dlaczego nie zginęli jak synowie Dylika, Bolecha i Łękomierza? Nie mógł pogodzić się jednak z tą myślą. Lecz znów nurtowała jego duszę niepewność straszniejsza od najstraszniejszej pewności. Jakżeż mógł popatrzeć w oczy spotkanemu człowiekowi, on - ojciec tchórzów najpodlejszych? Błogosławił w duchu swoją samotność, lecz wiedział, iż pewnego dnia ktoś może zjawić się i zapytać o jego synów. Cóż wówczas odpowie? Giął się ku ziemi pod ciężkim brzemieniem własnego pytania i przeklinał dni, w których światło dzienne ujrzeli Uniej i Samon. I znów wracał do innych myśli: być nie może, być nie może - powtarzał uparcie, aż udał się do słynnego wróźa Parcza. Parcz długo mącił wodę w jakimś dzbanie i szeptał niezrozumiałe zaklęcia.

- Widziałem twoich synów - rzekł wreszcie - złe ludzkie języki, złe... Twój Uniej i Samon zginęli jako bohaterowie. Po sześć strzał tkwiło w ich piersiach i prawice ich były odrąbane po ramiona. Snadź przy tym śmierć ich drogo wróg opłacił, bo widziałem wokół tych wojów tuzin trupów niemieckich z rozpłatanymi głowami.

Tak mu powiedział wróż, i w starcu uspokoiły się na jakiś czas wątpliwości. Lecz któregoś dnia odezwały się one jeszcze z większą siłą niż przedtem. Jakiż mógłby mieć dowód, że jego synowie zginęli? Słowa wróża? Mógł jeno przez litość opowiedzieć o bohaterstwie synów. Zgnębiony powrócił do pracy w pasiekach. Ponieważ zbliżało się już jesienne zbieranie miodu, przyrządzał nowe leziwa służące do włażenia na wysokie drzewa, gdzie wydrążone były barcie. Cich sporządzał leziwa z lnianych sznurów i małej deseczki, na której podciągał się w górę. Przygotowywał też kadzie, aby zapełnić je słodką patoką wyciekającą z płastów miodu. Niekiedy zapuszczał się w głąb lasu z siekierą i piesznią, aby w olbrzymich sosnach wydrążyć jeszcze kilka nowych barci i zaznaczyć je ciosną - znakiem własności, chociaż nikt tu inny nie zajmował się bartnictwem. Naciosywał najpierw pień siekierą, a potem pogłębiał otwór piesznią na głębokość jednego łokcia. Zaopatrywał również swoje barcie w potężne samobitnie, podwieszone wysoko nad barciami. Były to duże kłody, podparte niegrubymi drążkami, ustawionymi na ruchomych kładkach. Tak ochraniał Cich swoje barcie przed żarłocznymi niedźwiedziami, które już niejednokrotnie poczyniły olbrzymie spustoszenie w jego pasiece.. Teraz wystarczyło, by któryś z niedźwiedzi trącił łapą ową kładkę, czego nie mógł się ustrzec przy próbie dostania się do miodu, a ciężka kłoda zwalała mu się na łeb.

Oprócz samobitni miał jeszcze Cich przemyślne pułapki, uchwytujące niedźwiedzia w potężne kleszcze. Wówczas zwierzę nawet umknąć nie mogło i ginęło od rogaciny lub topora. W ten sposób zmniejszyły się szkody w pasiece Cichowej i tylko od czasu do czasu jakiś niedźwiedź dorwał się do barci.
Pewnego dnia, a miało się już ku zachodowi, szedł Cich na obchód swych wonnych pasiek. Czuł pod stopami chłodzącą rosę. Ten chłód uspokajał. Brzeg puszczy dyszał wieczornymi mgłami, i z lekka pożółkły jesion, stojący obok chyży, zapłonął w zachodzącym słońcu. Cich skierował się wolno w stronę wyniosłych sosen, gdzie znajdowała się największa ilość barci i cztery ukryte pułapki. Zanim zdołał zrównać się ze skrajem boru, doleciał go gniewny pomruk i głośne szamotanie. Ujął więc mocniej topór i przyspieszył kroku.
- Ty żeś tu, miodojadzie obrzydły! - podniósł siekierę mierżąc w kudłatą czaszkę obezwładnionego niedźwiedzia, lecz nagle zdumiony tym, co zobaczył, opuścił rękę. Niedźwiedź miał jedną uciętą łapę.

- Zaliż to może być ów niedźwiedź wojujący? - wyszeptał z zabobonną trwogą i przetarł czoło. - Zaiste! O wstydzie! - wybuchnął Cich gorzkim szlochem i podłożywszy topór pod zapadnię, niepomny niebezpieczeństwa, uwolnił zwierza. Niedźwiedź ani napastował, ani uciekał. Wówczas Cich upadł do nóg jego i głaszcząc zwichrzone kudly szeptał:

- Ty walczyłeś, święty niedźwiedziu, a moi synowie poszli w niewolę, okryli hańbą starego bartnika... O sromie palący, o starości pognębiona... - I tak łkał opowiadając swoje żale, palce wczepiwszy w kudły zwierzęcia. A kaleki niedźwiedź przechylił się nad siwą głową zrozpaczonego starca i zdawało się, że słuchał uważnie słów jego, i wydając przy tym niezrozumiałe pomruki.
- Gadał Parcz - wyrzucał z siebie Cich gwałtownie słowa - iż synowie moi zginęli jako bohaterzy. Gadał, że widział w ich piersiach po sześć strzał wrogich. Dlaczego nie widział na ich piersiach nawozów dziada Miłosta? Kłamał... Kłamał... - jęczał Cich.

Kiedy dźwignął się, niedźwiedzia już nie było. Noc stała nad puszczą nieprzenikniona i groźna. Drżały Cichowi stare nogi, jak gdyby musiały dźwigać nie tylko zasuszone ciało, lecz cały bezmiar tłoczący teraz ziemię. Ponure pohukiwanie sów przerażało gwiazdy wywiane lekkim wiatrem pod niebo. Wałęsały się tajemnicze echa, głębsze od słuchu.

Od tej chwili Cich zgarbił się jeszcze bardziej i zobojętniał na świat. Od kilku dni nie wychodził na łowy, więc zabrakło mu świeżego mięsa, którego dawniej miał pod dostatkiem. Zapomniał również o kopaniu pożywnych korzeni i zbieraniu obfitych w tym roku orzechów. Jedynie interesowała go pasieka pełna brzęczących pszczół. Lubił stary słuchać ich bzykania i szumu przedziwnego a kojącego skołatane nerwy. Szukał wśród kwitnącego jeszcze gdzieniegdzie kwiecia złotego kształtu małego stworzonka, a kiedy dojrzał, chwytał ostrożnie pszczółkę w palce, unosił ku załzawionym oczom i przyglądał się jej z miłością i czcią.
Któregoś dnia pod wieczór zabrał się do zbierania miodu. Przytoczył na polanę sporą kadź dębową i zaczął opróżniać barcie zlewając złocistą patokę do naczynia. Nagle usłyszał trzask łamanych na skraju boru gałązek i zanim wyprostował się, ujrzał sunącego na wprost niedźwiedzia. Skoczył więc ku toporowi, lecz zwierzę przystanęło przed nim wydając przyjazne pomruki. Dopiero teraz spostrzegł, że był to ten sam kaleki zwierz, sławny wojownik z nadodrzańskiej puszczy.

- Chodź, chodź - odłożył siekierę - dam ci tyle miodu, ile zechcesz... Chodź!
Niedźwiedź postąpił nieco naprzód i wyciągnął ku Cichowi kosmatą łapę, na której widniały jakieś sznury.

- Toć to nawęzy Miłostowe! - zakrzyknął Cich. - Poszarpane, przeżarte krwią i wilgocią. Więc zginęli Uniej i Samon, nie poszli w niewolę! O jakim szczęśliw! O radości dni starczych!

Opadł na ziemię przy kadzi na poły napełnionej miodem i łkał ze szczęścia, całując pożółkłe kły dzikich zwierząt nanizane na cienkim rzemyku. Obok zaś kaleki niedźwiedź długo pomrukiwał z zadowoleniem, a potem wsadziwszy kosmate łapsko do kadzi, umaczał je w miodzie i oblizywał czerwonym ozorem.
Zaś ze wszech stron ku puszczy nadchodził szybko jesienny zmierzch.

Tymoteusz Karpowicz