Rak


Spośród mieszkańców gródka w Moryniu wzrostem, siłą i odwagą wyróżniał się młody Rak. Najlepszy rębacz, niechybny łucznik, górował nad innymi także szybkością biegu i umiejętnością pływania. A że do tego i pieśni znał mnóstwo, i zabawom wszelkim przewodzić umiał, ceniła go starszyzna, a młodzież w ogień by za nim poszła.

On jednak marzył o sławie rycerskiej w obronie ojczyzny. Nie czekał na to długo. Liczne zastępy wrogów z zachodu jak wezbrane fale zalały ziemię pomorską. Ostrzeżeni płonącymi nocą łunami, mieszkańcy okolicznych wsi schronili się na czas w gródku, wespół z załogą odpierając ataki. Ale co znaczy garść obrońców wobec wielokrotnej przewagi wroga. Już i rąk do walki, i grotów do strzał brakować poczęło, więc bito wdrapujących się na wały włóczniami, spychano ich zaostrzonymi drągami, zrzucano potężne głazy, oblewano ukropem.

Brandenburczycy, zaskoczeni dzielną obroną morynian, cofnęli się od murów, zabierając z sobą rannych i zabitych, i rozpoczęli oblężenie.

Tymczasem w grodzie zjawił się wróg najstraszliwszy – głód. Upadły serca niektórych obrońców i o poddaniu się myśleć zaczęli.

- Nie wytrzymamy dłużej jak dwa, trzy dni – szemrano.

- Jak nie od ran, to z głodu padniemy, ale cięższy będzie nasz los; gdy bezsilnych zbrojnie zagarną, niż gdy z dobrej woli na łąkę się zdamy - dodawali inni.

- Żeby choć na posiłki a pomoc liczyć można! Ale skąd pomoc, gdy wezwać jej nie ma jak? Wąż się z grodu nie wyśliźnie, ptak nie wyleci, by go nie ubito!

Zamyślił się Rak. Beznadziejność długiego oporu wiadoma była i jemu. Ale gdyby tak spróbować przedrzeć się a pomoc wezwać? Choć osłabiony walką i poniesionymi ranami, nie zawahał się.

- Ja pójdę po pomoc, jeno ślubujcie, że trzy dni jeszcze strzymacie! - krzyknął.

Porwani jego zapałem obrońcy głośnym okrzykiem potwierdzili obietnicę dalszej obrony.

Późnym wieczorem, nóż jeno jako jedyny oręż zabierając z sobą, zsunął się z wałów i poprzez bagno i chaszcze czołgać się począł ku jezioru. Już dotarł do brzegu i chciał zanurzyć się w chłodne fale gdy dostrzegł zapełnione zbrojnymi czółna wrogów. Nie myśląc wiele uciął nożem grubą trzcinę, wsadził ją w gębę i zanurzył się w wodę. Udało się. Poczekał, aż łodzie z knechtami brandenburskimi oddaliły się, a potem płynąc i brodząc wśród szuwarów dotarł na przeciwległy brzeg i skrył się w puszczy. Przed południem odnalazł wśród boru oddziały wojsk polskich. Nim jednak wyruszyła odsiecz, już drugi dzień miał się ku końcowi.

- Nie zdążą na czas - martwił się Rak - a obrońcy pozbawieni wieści nie zdzierżą i gród poddadzą.

Uprosił więc dowódcę odsieczy o jak największy pośpiech, a sam ruszył z powrotem do Morynia.

Posługując się trzciną to płynął; to przekradał się po dnie pod wodą i wreszcie szczęśliwie przebrnął jezioro. Tuż jednak pod murami grodu natknął się na straże brandenburskie.

- Wer da?! - krzyknął strażnik.

Nim się Rak spostrzegł, już kilku knechtów rzuciło się na niego , by pojmać go żywcem. Rak wyrwał nadbiegającemu włócznię i wraz go przebił, lecz widząc, że nie zdoła się wrogom obronić, przyłożył ręce ku wargom i krzyknął, co miał tchu w piersiach:

- Tu Rak! Tu Rak! Idzie odsiecz! Wytrwajcie!...

Wstrzymali się na chwilę zaskoczeni przeciwnicy, lecz zrozumiawszy, że to jakaś wiadomość dla grodu, z wściekłością natarli na Raka.

- Wytrwajcie! - zdołał krzyknąć raz jeszcze i z rozpłataną głową runął w fale jeziora.

Usłyszeli go jednak obrońcy i w mężnej walce dotrwali do przyjścia pomocy.

Odpędzono wroga połączonymi siłami, a pamięć o bohaterskim Raku przetrwała wiele pokoleń.

Opowiadają też, że nieraz w pogodne letnie noce wyłania się z fal jeziora olbrzymi rak, przybliża się do brzegu w kierunku miasta, a o świcie znów zanurza się w jezioro. Wśród ludu mówią, że jest to zaczarowana dusza dawnego obrońcy moryńskiego grodu - bohaterskiego Raka.

Stefan Deskur