Wędrówka w wieczność


Szare, ołowiane chmury sunęły leniwie po pociemniałym niebie. Wiatr jęczał i głucho zadzwonił smętną pieśń, pieśń jesienną, pełną dziwnej tęsknicy i żalu, szeleścił rojem motyli-liści, wirujących w przestrzeni i lecących w szarą, bezkresną dal... Posmutniałe drzewa, drżąc z zimna, wyciągały swe długie ramiona-konary w zapłakane niebo, błagając o trochę słońca, które przysłonięte łzawą zasłoną, nie widziało wyciągniętych ramion-konarów, ni snujących się po całym dworzyszczu, pomartwiałych postaci. Deszcz padał i padał, a duże jego łzy-krople padały na rozmokłą ziemię, na strzechy, i na drzewa. Świat cały w tej łzawej zadymce nabierał dziwnie ponurego piękna.

W dworzyszczu kilka płaczek, wtórując wichrowi, zawodziło, załamując ręce i wprost zachłystując się od płaczu. Kupiony ich żal nie robił na rodzinie zmarłego, zastygłej w bólu, prawie żadnego wrażenia, jedna okropna myśl, że ten ktoś drogi i bliski odszedł na zawsze, że nie wróci już nigdy, nie uśmiechnie się, nie zawoła, wwiercała się w mózg i wżerała w serce. A tymczasem zmarły, ubrany w najlepszą odzież, spoczywał w pozycji siedzącej i na okrytej tkaniną ławie, obojętny na wszystko. Na dany znak, że już na odległym żarniku stos przygotowano, pochwycono ciało na ręce i poniesiono tam, skąd się już nigdy nie wraca. Tuż za ciałem postępowała najbliższa rodzina, dalej wieńcem otoczyły go płaczki, zawodzące jakieś pieśni, następnie druchowie i sąsiedzi. Obok stąpał, prowadzony za uzdę, wierny siwek, który miał także spłonąć ze swoim panem na stosie. Smutny orszak przeciągał przez zapłakany las, przez piaszczyste, usiane liliowym kwieciem wrzosowisko, obok cicho drzemiącego w leśnym ustroniu jeziora, aż wreszcie zza drzew wyłoniła się przestrzeń dziewannami i wrzosami porosła, pokryta gdzie niegdzie rzędami kamieni, znaczącymi stare mogiły.

U wnijścia żalnika widniał olbrzymi stos z kłód i bierwion sosnowych ułożony. Niedaleko od niego stały rzędem popielnice, misy i inne naczynia, w których popioły i ofiarę obiatną złożyć miano.

Powoli, powoli składano ciało na szczycie stosu. Obok złożono wieńce, odzież i inne przedmioty, które zmarłemu w pracy i łowach za życia służyły. Tymczasem u stóp stosu matka tuliła po raz ostatni swe dzieci do umęczonej piersi, pieszcząc je i całując. Z ust jej wyrywał się co chwila bolesny jęk, przenikając do głębi i łącząc się z wyciem wichru. W duszy jej toczyła się ciężka walka. Patrzyła na skupioną gromadkę, spoglądającą na nią z niemym błaganiem, na drżące i posiniałe drzewa, na stos, z którego wołały ją do siebie zwłoki drogiego człowieka, i nagle, szybko, nie spoglądając za siebie, biegła po kłodach, ułożonych na kształt stopni, na szczyt stosu.

Zapalono żagwiami z czterech stron stos. Języki ognia poczęły lizać podmokłe kłody, poczęły pełzać wyżej i wyżej, sycząc jak węże, kąsając, gryząc. Już znikły w chmurze dymy, postacie ludzi i zwierząt, tylko czasami, jak wiatr zawiał, spośród olbrzymich kłębów dymnej zasłony, wyłonił się jakiś kształt ludzki czy zwierzęcy, by na chwilę znów zniknąć w czarnym tumanie. Nie słychać było nic, prócz jęku wichru, niecącego roje złotych iskier, syku i trzasku, zżeranych przez zjadliwe płomienie, olbrzymich kłód drzewa. Ogień szalał, ogniste kłęby docierały szczytu, z sykiem prostowały się, wyskakiwały w górę, jakby chcąc nieba dosięgnąć, ufne w swą niszczycielską moc i potęgę. W końcu płomienie raz jeszcze buchnęły w górę, wicher zawył, potrząsnął i zamiótł ognistą grzywą, niosąc hen, przed sobą złocistą kurzawę. Ogień wyczerpany zmaganiem się z materią słabnął, przygasał, aż w końcu z poszarzałych popielisk wygrzebano resztki niestrawionych kości i złożone je w popielnicach.

W ciszy zupełnej, nie mąconej nawet wyciem wichru, który jakby na moment składania prochów, zastygł w bezruchu, złożono je w ziemi i usypano mogiłę.

Powoli pustoszał żalnik. Nic już nie zamącało spokoju zmarłych. Żywi odeszli od sioła, gdzie czekały ich zastawione stoły i stypa, która mogła przeciągnąć się do czterech dni nawet. Nad żalnikiem rozpostarł swe miękkie, jedwabiste skrzydła szary mrok. Zza drzew wypełzały mgławe widma-cienie i szły długim szeregiem na obiatę zgotowaną przez duchy. Blade światło księżyca oblewało łagodną poświatą mogiły, złożone na nich kamienie i porosłe dziewanny i wrzosy, nadając im dziwnej miękkości i uroku. Rozmarzyły się rozespane drzewa i zaczęły między sobą gawędę. Wsłuchały się w ten miły rozhowor mogiły, wrzosy i dziewanny, i powoli srebrno-szary sen pocałunkami stulił ich rozbudzone oczy i w serca wlał ciszę...

Światosława Chmielewska