Wróżba Swantewita


Łagodna fala kołysała uwięzionymi na kotwicach statkami, lizała piasek przylądka, obmywała kredowe zbocza Rany. Wysoko, pośród zieleni drzew, kryły się zabudowania zwanego Arkoną.

Rojno i gwarno było tu dzisiaj. Najpotężniejszy ze wszystkich słowiańskich Bogów okazał w tym roku szczególną hojność: odwrócił burze i zimne wichry, dał ludziom zbiory obfite. Toteż dorocznym zwyczajem przybyli tu Słowianie ze wszystkich stron, by oddać cześć wielkiemu Swantewitowi, ofiarować plony i poświęcone mu zwierzęta oraz prosić o pomoc i dobrą wróżbę na przyszłe czasy.

Obszerny plac w samym środku grodu wypełniał tłum ludzi. Jedni przechadzali się, inni siedzieli w cieniu drzew otaczających świątynię Boga. Nie było słychać krzyków ani kłótni, handlarze zwinęli kramy, na twarzach malowała się powaga, należna świętemu miejscu.

W różnobarwnym, przelewającym się tłumie zwracała uwagę grupa jakowychś dostatnio ubranych ludzi. Długie brody i nieco odmienny strój świadczyły, że przybyli z dalekich stron, ale w ich zachowaniu nie można było dostrzec właściwej obcym niepewności. Dźwigali z sobą kołacz przyprawiony miodem, okrągłego kształtu tak wielki, że prawie dorównywał wysokości człowieka.

- To kupcy z Koszalina! - pobiegło szmerem wśród zebranych.

Zaraz też zrobiono im miejsce w pobliżu wejścia do świętego przybytku. Najwidoczniej cieszyli się tu ogólnym szacunkiem, skoro dostąpili zaszczytnego wyróżnienia.

Zbliżało się południe. Dobre słońce zsyłało na ziemię oddech ciepłej jesieni, a wiatr ucichł zupełnie. Stopniowo milkły rozmowy spojrzenia zgromadzonych na placu tłumów kierowały się teraz w stronę zdobionych płaskorzeźbami wierzei, osłoniętych w górze czerwonym dachem. Oto nadchodzi chwila, kiedy otworzą się i stanie w nich kapłan, by oznajmić ludowi wolę bóstwa. Jakie wyroki zapadły tam, gdzie nikt spośród zwykłych śmiertelników nie ma dostępu? Co im przyniesie rok, który przyjdzie: pokój i dobrobyt, czy choroby lub żagiew wojny?

Tłum zastygł w oczekiwaniu.

Świątynię wypełniał rdzawy półmrok. Dookoła unosiły się smugi pachnącego żywicą dymu. Z zewnątrz dobiegał szmer ludzkich głosów, tłumiony miękkością purpurowych zasłon, opadających do samej ziemi.

Pośrodku, owiany dymem kadzideł, królował poczerniały ze starości tors Swantewita. Ogromny, wyciosany z drewnianego pnia, unosił na barkach głowę o czterech twarzach, z których każda patrzyła w inną stronę świata. Jakaś niezwykła i groźna moc biła od niego. Lewą rękę oparł na biodrze, w prawej zaś trzymał róg z drogocennego kruszcu, napełniony miodem. Na słupach, podtrzymujących ramy z zasłonami, wisiały szczyty i łuki, miecze i oszczepy oraz inna broń, zdobyta przez wojowników i ofiarowana w darze potężnemu bogu. Opodal widać było siodło i uzdę, widome oznaki boskości.

Przed posągiem Swantewita stał kapłan w białej szacie, sięgającej do stóp. Długie jasne włosy spadały mu na ramiona, a cała postać wyrażała nabożne skupienie. Pochylił głowę, skrzyżował dłonie na piersiach i modlił się długo, bezgłośnie poruszając wargami. Potem wolnym krokiem zbliżył się do posągu i wyjął z ręki Boga złotem nabijany róg. Gdy stwierdził, że od ubiegłego święta nie ubyło w nim napoju - uśmiech radości rozjaśnił jego zmęczoną długim czuwaniem twarz. Znak to był nieomylny, że rok następny również przyniesie obfite plony, a nieprzyjaciel nie napadnie na spokojne zagrody kmieci.

Wylał więc kapłan stary miód pod nogi bóstwa, nalał świeżego, po czym cofnął się znowu na poprzednie miejsce i tak zaczął się modlić:

- Dzięki ci za okazaną łaskę, wielki Swantewicie! Pomnażaj plony, chroń dobytek przed zarazą, a głód i niedostatek niechaj nigdy nie zajrzą pod strzechy twego ludu...

- Dzięki ci za mądrość, wielki Swantewicie! Niech ład i prawo zawsze panują w twoich dzierżawach. Naucz ludzi wszelkich umiejętności, a książąt sprawiedliwego władania...

- Okaż swą moc, wielki Swantewicie! Niechaj nieprzyjaciel nigdy nie narusza słowiańskich grodów ni wiosek. Daj ludowi siłę i męstwo, a wróg ojczyzny niech od granic pobity odejdzie. Wielki, cztery kroć wielki Swantewicie!

To powiedziawszy, jednym haustem wychylił zawartość rogu, jakby przepijając do bóstwa, po czym szybko nalał świeżego miodu i włożył naczynie w rękę Swantewita.

Bóg stał zimny, nieruchomy, zapatrzony gdzieś w daleką przestrzeń, jakby obojętny na składane hołdy.

Zaskrzypiały otwierane wierzeje. Szmer pobiegł falą przez tłumy i zamarł natychmiast, gdy ukazała się biała postać kapłana. Stanął pośrodku nich i rozejrzał się wokoło mrużąc oczy od blasku słońca.

W tej chwili podeszli do niego kupcy z Koszalina, niosąc ów kołacz ofiarny. Kazał go kapłan postawić przed sobą, tak aby go wszystek lud widział, po czym wyciągnął w górę obie ręce i zawołał donośnym głosem.

- Witajcie nam, bracia Ranowie! Witajcie wszyscy, którzyście przybyli z dalekich stron drogami lądowymi i przez morskie otchłanie, by oddać cześć temu, który jest naszym wspólnym Bogiem, i złożyć mu w dani trud waszych rąk.

- Chwała Swantewitowi, chwała! - rozległy się zewsząd liczne okrzyki.

- Całonocnym czuwaniem i modłami - ciągnął dalej kapłan - wzywaliśmy tego, którego cztery twarze we wszystkie strony świata patrzą, by zechciał objawić ludowi swoją wolę. I oto stało się zadość naszym prośbom. Czy wszyscy widzicie kołacz, który przede mną stoi?

- Widzimy!

- Życzeniem największego z Bogów jest, abyście w przyszłym roku znowu go mogli zobaczyć. Odwrócone są od naszych krain burze i wojny, klęska nie dotknie bydła ani plonów.

Okrzyk radości wyrwał się z tysięcy piersi. Ludzie powstali z miejsc i zwrócili się twarzami w stronę świętego przybytku, wznosząc dłonie w górę na znak dziękczynienia.

Kiedy w ten sposób oddali hołd bóstwu - kapłan uciszył tłumy i tak jeszcze mówił:

- Skoro więc wola Swantewita wszystkim została obwieszczona, przeto wzywam was i upominam, szlachetni mężowie, byście zawsze pamiętali o oddawaniu należnej mu czci. A jako zwyczaj odwieczny nakazuje - każdy mężczyzna i każda kobieta niechaj złoży po jednym pieniądzu w ofierze. Nie zapominajcie również oddawać części zdobyczy wojennej, kiedy za łaską Swantewita pokonacie nieprzyjaciela na morzu lub na lądzie!

- Przyrzekamy i wierności dochowamy! - mówili ofiarnicy, oddając poświęcone Bogu dary.

Potem nastąpiły przygotowania do wróżb. Na rozkaz kapłana przybiegli słudzy świętego chramu, niosąc na rękach pęki włóczni. Zgromadzeni na placu ludzie rozsunęli się tak, że od bramy świątyni aż do skraju lasu powstał wolny, szeroki pas. Tutaj słudzy ustawili potrójny rząd włóczni, skrzyżowanych ze sobą po dwie w każdym rzędzie, wbijając je grotami w ziemię. Natomiast kapłan udał się do stajni i odmówiwszy modlitwy, wyprowadził stamtąd konia o białej jak śnieg maści, upiększonego barwnymi rzemieniami.

Przez tłumy znowu przebiegł szmer, który natychmiast umilkł, kiedy prowadzony przez kapłana koń zbliżył się do ustawionych rzędów włóczni. Wszyscy zwrócili spojrzenia na piękne zwierzę, obserwując uważnie jego ruchy. Jeśli przestąpi włócznie najpierw prawą nogą - każde przedsięwzięcie zakończy się szczęśliwie, jeśli lewą - trzeba będzie od zamiaru odstąpić.

Potem znowu zbliżyli się do kapłana kupcy z dalekiego Koszalina.

- Długa nas czeka droga w rodzinne strony, a wśród bezmiaru wód liczne niebezpieczeństwa grożą. Niechaj potężny Bóg, który widzi przyszłe losy, ostrzeże nas przed nimi i wskaże czas żeglugi, byśmy mogli szczęśliwie wrócić do domów.

Kapłan skinął głową.

- Stanie się, o co prosicie! - odpowiedział i powiódł konia na ustawione włócznie. Trzykrotnie biały rumak przekroczył rzędy, za każdym razem rozpoczynając prawą nogą.

Twarze pielgrzymów promieniały radością. Odsunęli się na bok, ustępując miejsca innym.

Później jeszcze wróżono z Unii kreślonych w popiele, aż wreszcie rozpoczęła się uczta pod gołym niebem. Tego dnia pobożność nakazywała folgowanie sobie we wszystkim, kto by zaś zachował wstrzemięźliwość, tego jako bezbożnika usuwano spośród biesiadujących.

Następnego dnia wsiedli kupcy na swój statek i udali się w podróż powrotną do Koszalina. Jaromir, wytrawny żeglarz i przywódca wyprawy, wiódł ich bezpiecznym szlakiem, starając się nie zgubić z oczu wąskiego pasemka lądu, rysującego się na horyzoncie z prawej burty.

Podróż przebiegała pomyślnie. Minęli już widoczne z daleka zielone brzegi wyspy Uznam, zostawili za sobą szerokie ujście Odry. Jeszcze tylko jedna noc - i nad ranem zarzucą kotwicę w jamneńskiej przystani.

Zbliżał się wieczór. Niebo na wschodzie poczerniało. Ledwo widoczna mgiełka zaczęła powlekać horyzont, w górze nad okrętem ukazały się zwiewne białe pasma.

Żeglarzy opanowała niepokój. Nie pierwszy raz przecież płynęli po morzu, więc wiedzieli, że zmieniające się w oczach barwy wody i nieba zapowiadają nagłą zmianę pogody. Istotnie - morze ciemniało z każdą chwilą, stawało się granatowe, niemal czarne.

Wkrótce ostry poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody. Rozkołysało się morze, na grzbietach rosnących fal pojawiły się białe grzywy. Statek pochylił się gwałtownie i zaraz potem zarył się dziobem w wodną górę. Naprężone liny wypełnił przejmujący świst.

- Do żagli! Zwijać! - głos Jaromira mocował się z łopotem szarpanego wichrem płótna.
Nadaremnie usiłowano wykonać rozkaz. Kilka żagli oderwało się od rei i powiewało teraz w powietrzu jak bezużyteczne strzępy. Niebezpieczeństwo wzrastało z każdą chwilą.

- Ściąć maszt! - krzyknął Jaromir widząc, że pierwszy silniejszy poryw wichru może wywrócić borykającą się z żywiołem łupinę.

Kto żyw rzucił się do roboty. Czepiając się belek, chwytając lin żeglarze piłowali twardy maszt. Ciemności powiększały grozę, przelewające się masy wodne w każdej chwili groziły zmyciem z pokładu. Wreszcie po niesłychanych trudach podcięty maszt zwalił się z trzaskiem, a nadbiegająca fala zabrała go z sobą. Okręt stał się igraszką szalejącego morza.

Mijały godziny. Cichła burza. Kilku żeglarzy wychyliło się spod pokładu i usiłowało przebić wzrokiem czarną jak sadza przestrzeń. Nagle ktoś zawołał:

- Widzę światło!

- Gdzie? - krzyknął Jaromir.

- Z prawej burty!

- To światło na Górze Chełmskiej! Dzięki ci, Swantewicie, jesteśmy uratowani!

W tej samej chwili burza rozszalała się na nowo. Po chwili nie było już steru. Statek zaczął odpływać coraz dalej i dalej, w kierunku przeciwnym do światła.

- Jesteśmy zgubieni! - wołali żeglarze.

Rozpacz odebrała im siły i chęć do dalszej walki. Niektórzy stracili przytomność, inni z goryczą wspominali nie spełnioną wróżbę Swantewita.

Brzask powoli rozpraszał ciemności burzliwej nocy. Pozbawiona władzy łupina jakimś cudem utrzymywała się jeszcze na powierzchni. Fale niosły ją w nieznane.

Jaromir otworzył oczy i ze zdumieniem rozejrzał się. Był w jakiejś ciepłej izbie, na łóżku, wokoło krzątali się ludzie w dziwnych ubiorach, przypominających ni to worki, ni to obszerne suknie z grubego szorstkiego materiału.

- Gdzie jestem? - zapytał.

Jeden z krzątających się po izbie ludzi podszedł do niego. W oczach tego obcego człowieka Jaromir dostrzegł wyraz życzliwości i współczucia.

- Wśród swoich, bracie żeglarzu!

- Ale gdzie są moi towarzysze ?

- Spokojnie, bracie, spokojnie! - odrzekł obcy. - Odpocznijcie teraz, boście ledwie z życiem uszli. Jeszcze się o wszystkim dowiecie.

Jaromir zamknął oczy i podobnie jak jego towarzysze zapadł w głęboki sen.

Gdy po wielu godzinach odzyskali siły, dowiedzieli się, że fale wyrzuciły rozbity statek na brzeg w pobliżu Bukowa Morskiego. Tutaj uratowali ich zakonnicy z klasztoru cystersów.

Kupcy przyjęli wtedy wiarę chrześcijańską, a w podzięce za uratowanie od niechybnej śmierci, własnym kosztem wystawili kaplicę na Górze Chełmskiej pod Koszalinem.

Gracjan Bojar-Fijałkowski