Kamienie biskupa Reinberna


Nie wiedział biskup Reinbern, przez Bolesława Chrobrego do Kołobrzegu dla ochrzczenia Pomorzan i utworzenia tam biskupstwa posłany, że kto chce nad Pomorzem panować, musi i na morze władzę swą rozciągnąć. Nie wiedział, że lud tamtejszy to nie oracze i myśliwi, ale przede wszystkim rybacy, kupcy i zbójcy morscy, z morzem i z duchem morza związani. Nie wiedział i dlatego źle postępował.

Cóż z tego, że przyjęty przez ludność nadmorską obojętnie, ale nie wrogo, zasiadł w Kołobrzegu z mocą wielką i majestatem, poparty imieniem Bolesława, szafujący otrzymanymi od księcia zasobami, otoczony zbrojnymi książęcymi? Nie trafiał do serc i dusz Pomorzan, bo nauka, jaką głosił, o morzu nic nie mówiła, z morzem się nie wiązała.

Słuchali go ludzie z początku nawet dość ciekawie, kilkudziesięciu już polać się wodą dało, gdy połapał się biskup razu pewnego, że obdartus, po szatę nową przy chrzcie ofiarowywaną sięgający, już przed paroma dniami dar ten po raz pierwszy odebrał. Skrzyczał go biskup groźnie i nawet krzywulą chciał w łeb uderzyć, bo w gniew, choć krótkotrwały, łacno wpadał, ale nowo nawrócony jeno smyrgnął w tłum, krzycząc coś z dala, na co wszyscy gapie wielkim ryknęli śmiechem. I jak ręką odjął - od tego dnia ani jednego nie pozyskano wyznawcy, a zagęściło się w pogańskich kącinach.

Rozsierdził się biskup. Widząc, że dobrocią wiele nie wskóra wezwał do siebie dowódcę przydzielonych przez Bolesława wojów, któremu książę pod gardłem nakazał ślepe posłuszeństwo Reinbernowi, i srogi rozkaz spalenia świątyń pogańskich z posągami Bogów wydał. Nie w smak to było Rościsławowi, bo choć sam od postrzyżyn już ochrzczony, więcej jakoś do starej, niż do nowej wiary miał serca. Przedkładać chciał coś biskupowi, ale ten ani nie słuchał.
Poszły z dymem kąciny, ale uszli z życiem żercy i słudzy kapłańscy, bo rozkazu wyraźnego przeciw nim nie było, a woje z daleka jeno ogień rzucali, nie śmiać zbyt blisko świątyń podchodzić. Nigdy nie wiadomo, czy znieważony Bóg nie dosięgnie śmiałka karzącą ręką lub nie zapamięta go sobie, z bliska mu się przyjrzawszy...

Ale i to niewiele pomogło. Niby to ochrzczonych, ale takich nieważnych, z biedoty, przybywało, parę kapliczek swemu Bogu biskup wystawić zdołał, krzyże wznosił, gdzie mógł, ale ciągle „coś” psociło. To rozsypie się nowa świątyńka, to krzyż z tęgiej dębiny przed wieczorem w ziemię wkopany już na drugi dzień leży zmurszały i przegniły. A czym bliżej morza - tym gorzej. Tam gdzie już szum fal przy największej nawet nawałnicy nie dochodził - tam jeszcze jako tako się Reinbernowi wiodło. Ale na samym brzegu nic się utrzymać nie mogło. Czuł biskup, że moce tu jakieś przeciwne działają, modły i egzorcyzmy odprawiał, wodą święconą obficie zlewał - na nic?

A miał biskup wśród swych pachołków jednego zaufanego, na wszystko gotowego. Koślawe to było, o gębie przygłupka, niepozorne, że na targ wystawionego nikt by za wyleniała skórkę nabyć nie chciał. Kto by jednak zdołał zajrzeć mu w przysłonięte zwykle powiekami oczy, zdumiałby się, ile mądrości i sprytu w nich się czaiło. Pokłonił się kiedyś ów sługa biskupowi.

- Puście mnie, panie biskupie, od siebie. Pójdę w bory, w lasy, gdzie kryje się pogaństwo. Już ja dowiem się, w czym moc jego leży! Jeno na drogę - oczka błysnęły mu chciwością - dobrą kieskę mi sprawcie.

Zawahał się biskup. Nie po sercu była mu ta rozmowa, ale że sposobu żadnego sam nie widział, zgodził się wysłać sługę onego na przeszpiegi. I pełen mieszek mu rzucił.

Odział się dziadyga w czystą, choć starą już szatę, włosy na łbie i brodzie czymś osędzielił, że na starszego niż był wyglądał, wziął węzełek na plecy i kij w garść, a przed wyjściem wyciągnął coś z ukrycia i na szyję pod szatą na sznurku zielonym zawiesił. Na znak. Udawać bowiem wysłannika świątyni w Arkonie postanowił.

Długo błądziła na żadną nić, do celu wiodącą, trafić nie mogąc, aż przypadkiem raz i drugi coś zasłyszawszy do skrytej w głębi puszczy polany dobrnął. W pniu wypróchniałego dębu, kręgiem kamieni świętych otoczonego, zamieszkiwał tam wróż, kapłan stary.

Skąd sługa ów biskupi znak swój wziął, ani skąd wiedzy tyle i wtajemniczenia miał, że go wróż za swego poczytał nie wiadomo. Ale ufając, że prawego wysłannika rańskich kapłanów, o losy wiary na Pomorzu zaniepokojonych ma przed sobą, otwarcie się przed nim wypowiadał.

- Spalić, wybić, z grodów i osiedli w głąb puszczy nas zepchnąć to potrafią. Ale powiedzcie swoim, że lękać się o losy nasze nie potrzebują. Nie sięgają ramiona krzyżów dalej niż fala piach nadbrzeżny obmywa. Nie padł jeszcze cień ich świątyń na morze i nie padnie, bo nie wiedzą, skąd siły swe czerpiemy.

- A gdyby wiedzieli...?

- A, gdyby wiedzieli! - odparł z pobłażliwym uśmiechem starzec. - Wtedy jeno krzywdę i szkodę wyrządzić by mogli, gdyby kamieniami do dna morskiego skryte tam nasze posągi Bogów przycisnęli. Ale oni nie...
Urwał. Straszne podejrzenie, wizja przyszłości mignęły przed oczyma wróża. Poderwał się z groźbą w oku.

- Tyś ich! Podszedłeś mnie!

Odpowiedział mu tylko śmiech umykającego sługi biskupa. Nie bardzo wierzył w to wszystko biskup Reinbern, ale trzeba było działać. Obsadził tedy kilkanaście łodzi wojami, do swojej cztery głazy poświęcone przez siebie załadować każąc. Przybrany w szaty pontyfikalne, otoczony klerem, odbił od brzegu i wypłynął na głębinę, śledzony spojrzeniami całej ludności Kołobrzegu. Tam, modły odprawiając, kamienie owe na cztery strony świata w wodę rzucić kazał.

Zadrgało, zasyczało morze. Jęk jakiś i jakby płacz dał się słyszeć w szumie fal, ale wszystko ucichło. W milczeniu też dobiły łodzie do brzegu wśród przerażonego tłumu zebranych tam Pomorzan. Jeno z krzykiem rozpaczy na ustach wstąpił w wodę i szedł w dal, aż fale go porwały, stary wróż, który mimowolnie stał się przyczyną zguby swych Bogów.

A w szumie fal i dziś słychać szlochy i żałosne szepty dawnych bóstw pomorskich...

Stefan Deskur