Cicho
dyszały oparami wilgoci rozległe połacie borów między Wartą i
Odrą. Upalne, sierpniowe słońce wypijało gorącymi promieniami
poulewną wilgoć ze szczytów drzew wyniosłych, z łąk
miedzyleśnych, trawą przekwitającą już okrytych, z błot i
oparzelisk nadrzecznych. Chował się przed nim zwierz wszelaki, w
gąszczu najgłębszym spoczynku szukając po przygwiezdnym polowaniu
lub przesypiając trwożną ostrożność głuszy nocnej i poranne
żerowanie. Ni stwór się żaden nie poruszył, ni gałązka czy
liść zachwiały. Jedynie otwarte przestrzenie łąk i polanek
rozbrzmiewały donośnym cykaniem chmary koników polnych, a z bagien
wtórowało im rzadkie, jakby rozleniwione upałem kumkanie.
Południowy spoczynek ogarnął całą puszczę.
W
jednym tylko miejscu, na skraju niewielkiej, okrągłej jak źrenica
polanki, pokrytej świeżą trawą, bo nie podsychającą w cieniu
drzew przedwiecznych, co ją murem w koło otaczały, przeciętej
leniwą strużką małego strumyka wolniutko wody swe toczącego,
wibrujący w powietrzu słup komarów wskazywał, że nie wszystkie
istoty ukryły się w gąszczu.
Odstraszony
ruchem jakimś rój krwiopijców zakołysał się nagle, a od ziemi,
donośnie rozbrzmiewając w ogólnej ciszy, jęk bolesny się ozwał.
Snadź silniejszy nawrót bólów wydrzeć go musiał, gdyż po
chwili kilkakrotnie jeszcze się powtórzył. Przycupnięte w
konarach drzew pobliskich ptaki poruszyły niespokojnie skrzydełkami,
wypatrując, skąd owe odgłosy dobiegały i badając, czy grozić im
czymś mogą.
Od
krzaka, spod którego ów głos się wydobył, wąska smużka
przygniecionej trawy, na której gęsto perliły się krople
zakrzepłej krwi, wiodła wokół polanki, niknąc w drugim jej końcu
podle strumyka. Widać stworzenie, co ją wydeptało, pełzało
całkiem bezwolnie, o kierunek żaden nie dbając, gnane jeno bólem
lub strachem. Na szlaku onym, spłoszony jękami, z podniesioną do
góry przednią łapką, z nastroszonymi czujnie uszkami, rozwartymi
nozdrzami chwytając powietrze zatrzymał się lis stary, rozbójnik
i grabarz leśny. Po chwili obrócił się żwawo i niedbałym, choć
z nawyku ostrożnym truchtem ruszył przebytym dopiero co szlakiem.
Widać nie miał tu jeszcze nic do roboty.
Kolejny
jęk zakończony głuchym, bolesnym westchnieniem rozległ się
ponownie, a po chwili gałązki krzaka, dziwnie jakoś rozszerzonego
u dołu, gwałtownie się zachwiały. Po chwili wysunęła się
zakrwawiona ręka o zakrzywionych palcach, szukając jakiejś
podpory, aż zacisnęła się na grubszej gałęzi krzewu. Jeszcze
jeden jęk i przytrzymując się gałęzi powstawać zaczął młody,
płowowłosy chłopak w podartej i pokrwawionej zgrzebnej odzieży.
Po paru chwilach, niepewnie stojąc na nogach i kurczowo trzymając
się gałęzi, rozglądać się zaczął wokoło zamglonymi oczyma.
-
Woda... tam... Pić! - wyszeptał, zobaczywszy błękitną wstążkę
strugi.
Zebrawszy
wszystkie siły puścił pomocną gałązkę i chwiejnym, powolnym
jak u starca krokiem ruszył w stronę wody. Słup komarów
zabrzęczał głośniej i wzbił się wyżej w powietrze.
Przyciskając lewą rękę do skrwawionego na piersiach giezła, a
prawą usiłując utrzymać równowagę, dotarł wreszcie do
strumyka. Chwilę zatrzymał się, szukając oparcia jakiegoś, a nie
znajdując ani trzciny nawet, usiłował osunąć się na kolana.
Przeliczył się jednak z siłami. Osłabłe nogi nie utrzymały
ciężaru ciała i wpadł do płytkiego potoku. Ostry ból i chłód
wody przywróciły mu jednak przytomność i resztę sił. Uderzywszy
kilkakrotnie rękami o dno podźwignął się i legł na brzegu
zasłaniając twarz łokciem przed promieniami słońca i komarami,
które znów atakować zaczęły dłonie i policzki. Nie omdlał
jednak na długo i przeturlawszy się na bok zanurzył głowę w
wodę, którą pić począł z rozkoszą.
Orzeźwiło
go to znacznie. Spojrzawszy przytomniej dookoła opłukał zbroczone
krwią ręce i krzywiąc się, bo płótno przyschło już do rany,
która przy ruchach żywiej krwawić zaczęła, ściągnął lnianą
koszulę, udarł podołek rękami i zębami, i obwiązał nim
rozciętą głęboko silnym ciosem pierś.
Bardzo
się zmęczył. Legł ponownie na brzegu, stopy tylko, choć chodaków
i onuc zdjąć już nie usiłował, w wodzie dla ochłody nurzając.
Niedługo jednak odpoczywał. Odżyły wraz z powracającą
przytomnością strach, spotęgowany podnoszącą się gorączką,
kazał mu szukać pewniejszego schronienia, Przecież tak blisko stąd
i tak niedawno zraniony został! Niedawno? Zastanowił się. Słońce
przebyło już z górą połowę nieba, a cios, który tak
nieoczekiwanie, bez żadnego uprzedzenia powalił go na ziemię,
zadany był wczesnym rankiem, gdy wyruszył z powodu zagaszenia ognia
przez burzę. Powlókł się teraz ostrożnie brzegiem na skraj
polanki, gdzie zapadł w gąszcz, i wsparty plecami o gładki pień
buka wspominać począł ostatnie wydarzenia. Do chwili napadu
pamiętał wszystko. Żeby o jeden albo dwa palce więcej miał u rąk
obu, to zrachowałby chyba dni, jakie minęły od wyjścia z Gniezna.
Niespieszno przebywał drogę, pomny surowego nakazu omijania sadyb
wszelakich i napotykanych ludzi, co zmuszało go do krążenia i
polowania po drodze, bo zabrane w kozubie podpłomyki nie na długo
mogły starczyć.
Na
myśl o jedzeniu czczość ozwała się w żołądku, a wraz z nią
wspomnienie o resztkach zapasów i o broni. Obmacał się. Piękny
nóż, jakim obdarzył go na drogę sam Częstobór, tkwił na
szczęście z tyłu przy pasku w ozdobnej skórzanej pochwie, ale
oszczep, łub z łukiem i szypami, toporek i kozub – przepadły.
-
O Łado! A krzesiwo, a huba?- jęknął. - Jakoż teraz ogień
wzniecę?
Choć
brak sił nie pozwalał na żaden prawie wysiłek, przemógł się na
tyle, że ostrożnie, na czworakach, powlókł się wygniecionym
przez siebie śladem. Może zgubił je tutaj? Staranne, dokładne
poszukiwania nie dały jednak żadnych rezultatów. Dopiero znów
zagłębiwszy się w las, z drugiej strony polanki, którą widział
już przed sobą, w chwili gdy sięgnął go cios zdradziecki,
najpierw zobaczył ślady wygniecione przez dwu wrogów, pod gęstym
krzewem, a parę kroków dalej, w miejscu gdzie padał, ujrzał
cztery swoje bełty, wdeptane w rozmiękłą ziemię obok dużej
kałuży krwi. Za sąsiedni krzak zaczepił się niecierpliwą ręką
widać rzucony jego kozub, a w nim ułamek ostatniego podpłomyka,
który też wnet silnymi zębami rwać począł i połykać. Posilony
rozpoczął poszukiwania, wykorzystując światło gasnącego już
dnia.
Jeden
z krzemieni i huba, choć zawilgła, ucieszyły go niezmiernie. Ale
broń? Gdzie łuk z jesionowej gałęzi jeszcze przez oćce
wyrobiony, prażony w ogniu aż czernią się pokrył, z którym na
najgrubszego zwierza stawał? A oszczep? Nie zdołał ci wprawdzie
obronić się nim przed napaścią zdradziecką, ale teraz choćby
jako podpora by się nadal. Odkładając jednak na później dalsze
poszukiwania, uspokojony widokiem śladów, wskazujących, że
napastnicy oddalili się już dawno, w narastającym szybko mroku
wyszukał rosły dąb u skraju polany. Wdrapawszy się nań i
usadowiwszy w wygodnym rozwidleniu konarów, zapadł w rychły, acz
gorączkowy sen.
Krótka
noc letnia przeszła spokojnie, a sen choć przerywany kilkakrotnie
bólem, gorączką i strachem pokrzepił rannego. Krzywiąc się, bo
rana przy każdym poruszeniu dawała znać o sobie, zaszył się w
malinnik i chciwie pochłaniać począł źrałe jagody. W miarę
nasycania krzepił się też i na duchu, spokojniej rozważając
swoją przygodę. Któż mógł go napaść? Nie widział napastnika,
a zmieszane głosy, jak przez mgłę dochodzące go, gdy padał na
ziemię, nie dały ani uprzytomnieć ilości wrogów, ani rozeznać,
kim być mogli. Wspomniał przestrogę starego Lesza, wróża
sławnego w gaju świętym koło Gniezna osiadłego, gdzie
zaprowadził go kapłan najwyższy chramu gnieźnieńskiego,
upewniwszy się wprzódy, że młody wysłannik drogę zrozumiał
dobrze, a poselstwo zalecone powtórzyć bezbłędnie zdoła. Mało
to prób z tym robili, o głuchej nocy ze snu rozbudzonego wiodąc w
samo serce kąciny, gdzie innymi czasy, jako młodzian, więcej do
łuku i oszczepu niż do służby Swarogowi ciągnący wejść by nie
mógł. Nie byłoby też chyba z niego pociechy w chramie, choć
oćciec, drugi po Częstoborze żerzec, na swoim miejscu widzieć go
pragnął, a do służby świętej przyuczał.
-
Jutro o pierwszych kurach ruszysz - oznajmił mu wreszcie Częstobór
- a jako posłannictwo twoje nikomu kromie nas nie ma być wiadome,
tedy odsądzisz się nocą tak, aby wyjścia twego nikt spostrzec nie
zdołał. I drogę całą przebędziesz niewidzialny dla nikogo, do
sadyb żadnych nie zachodząc, chramy nawet, jeśli jakoweś po
drodze napotkasz, omijając, a baczność przed człekiem każdym
trzymając. Okazawszy się zasię, kim jesteś i od kogo przychodzisz
w szczecińskim chramie Trygława przed ogniem świętym stanąwszy,
żercom tamtejszym, którzy ci Znak takiż, jaki ja ci daję, pokażą,
powtórzysz wiernie posłannictwo swoje. A jaka będzie ich
odpowiedź, pilnie do nas wrócisz i nam przyniesiesz. I policzone ci
to będzie w służbie Swarożyca świętej, o nagrodzie zaś
pomyślimy później. Weźmij teraz nóż ten na drogę i chodź do
Lesza, upewnić się jako wieść ci się będzie.
Uprzedzony
widać o ich przybyciu stary Lesz czekał na samym skraju świętego
gaju, wsparty o kostur długi, zakrzywiony, nad głowę sięgający,
jaki jeno kapłani, a wróże dzierżyć mogli. Skołtuniona,
szarosiwa broda trzęsła mu się na piersi, gdy mówił:
-
Zbadałem, Ziemku, synu druha naszego Sulislawa, mocą wieszcza drogę
całą, co ci się ściele. Dobre i pomyślne obrazy widziałem, a i
bociek z prawej strony nad głową twoją przeleciał, gdyś się
zbliżał z Częstoborem. O! - wyciągnął w górę palec
wskazujący. - I teraz od prawicy dobiega kołatanie dzięcioła o
pień w gaju świętym! Dobre to i pomyślne są znaki. Ostrzeżenie
jednakoż także otrzymałem i powtórzę ci, jakom to w wodzie
bieżącej ujrzał: strzeż się ognia cudzego i człowieka o głowie
ognistej! Strzeż się! A teraz idź obiatę złożyć i w drogę
wyruszaj!
Nie
poskąpił stary Sulisław synowi kur i miodu na ofiarę proszalną i
aż dotąd, prawie do kresu drogi, wiodło mu się szczęśliwie.
Głodu i chłodu nie zaznał, choć z uzbieranych jagód i grzybów,
z upolowanego zwierza drobnego posiłki jego się składały, a noce
samotnie pod drzewami, przy małym ogniu spędzał, napotykanych z
rzadka ludzi omijał z daleka, podglądając z ukrycia, czy który
nie ma onej głowy ognistej. I nie napotkał takiego, choć okrutnie
ciekaw był jego widoku mimo obawy, jaką przed strzygą takową
odczuwał. A może zbójca wczorajszy był tą poczwarą, a on blasku
gorejącej głowy spostrzec nie zdążył, w mrok zapadając od
pierwszego ciosu?
Odruchowo
sięgnął po Znak - amulet, zawieszony mu na szyi przed samym
odejściem przez Częstobora, ów Znak, który przedstawić miał
żercom Trygława w Szczecinie, drugi taki sam na porównanie
dostając. Ręka zwisła bezwładnie. Nie ma! Oburącz zaczął
obmacywać szyję i piersi. Jakże? Przecie wstając z ostatniego
obozowiska, przemoczony do nitki przez burzę, przed którą i las
schronu nie dawał, dotknął go jak zawsze z rana, polecając się
opiece Swaroga. A teraz nie ma! Gdzie go mógł zgubić? Co rychlej
wrócił na miejsce napadu. Szukać! Szukać i znaleźć za wszelką
cenę! Jakże bez niego pójdzie? Czym się okaże? Choć słowa
posłannictwa głęboko miał w pamięć wryte, jak dopuszczonym
zostanie do wysłuchania i czy wiarę uzyska?
Pochylony
rozglądał się bacznie, szukając na ziemi znanego przedmiotu.
Wciąż mu się zdawało, że błyska to tu, to tam, taki, jaki go
widział tylekroć podczas wędrówki: okrągły jak kołacz, płaski,
niewielki, z jaśniutkiego jantaru wyrobiony, ze znakiem ognia
wyrytym z jednej strony, z dziurką maleńką, przez którą
przewleczona była plecionka z farbowanych czerwcem nici. Na niej to
wisiał na szyi! A teraz nie ma! Czy nie wdeptał się w ziemię
rozmiękłą po ulewie, na której każdy krok głębokie, mimo
podściółki z liści, zostawiał ślady? A jeśli - straszne
przypuszczenie zaparło mu na chwilę dech w piersiach - jeśli nie
człowiek, lecz bóg jakowyś, Swarogowi przeciwny, poraził go, by
Znak odebrać? Nie! Bóstwa ni strzygi śladów tak wyraźnych,
ludzkich, choć kształt obucia był inny niż jego, nie
pozostawiłyby. Człekiem musiał być napastnik i ludzka ręka
zabrała mu luk, oszczep, ludzka ręka zerwać musiała Znak. Odebrać
go! Odebrać, choćby życiem tę próbę miał przypłacić. W
pogoń! Ślady niezatarte doprowadzą do zbrodnia, a znieważony
Swarożyc, dobra Godzila i Dadźbóg, dla myśliwych łaskawi, pomogą
mu dojść go i odebrać święte znamię!
Nie
zważając na osłabienie i brak broni żwawo ruszył wyraźnym
śladem z wprawą, lecz i ostrożnością tropiącego groźnego
zwierza myśliwca. Wkrótce też poznał, że przeciwnicy, bo jak
zrazu zmiarkował dwóch ich było, choć ślady jednego odciskały
się drobniej, jakoby pacholęcia niewielkiego, pewnie czuć się
musieli w tych borach i wolno, niedbale, ku zachodowi zdążali. Mógł
też rachować na doścignięcie ich, bo tropem idąc drogi wybierać
nie musiał i żwawiej, mimo słabości, posuwał się, na dwa ich
kroki jeden stawiając.
A
jednak choć dzień cały z coraz większym trudem nogi wyciągając
nadganiał, gasząc tylko pragnienie w napotykanych strumykach lub
zgoła kałużach, wieczorny mrok zmusił go do zatrzymania się na
nocleg na skraju puszczy, urywającej się przed rozległą łąką
schodzącą coraz niżej ku rzece, do której zmierzały ślady
ściganych. Lękając się trop, choć wyraźny, stracić, legł na
spoczynek pod jednym z ostatnich drzew puszczańskich, patrząc
smutnie na linię krzewów ciągnących się wzdłuż brzegu szeroko
rozlanej wody, w której tonęły ostatnie blaski słońca. Bał się
jednak wstąpić na przestrzeń otwartą, by nie zdradzić swojej
obecności. Nocą dopiero, alibo przed świtem, odpocząwszy,
podejdzie do rzeki, mało jednak robiąc sobie nadziei na znalezienie
na drugim brzegu dalszych śladów. Osłabienie, spowodowane upływem
krwi, głodem i wysiłkiem, też przykuwało go do miejsca. Musiał
nabrać trochę sił. Zwiesiwszy głowę, starając się przybrać
najwygodniejszą pozycję, zapadł w męczący półsen.
Obudził
go ból, wywołany uciśnięciem rany przy przewróceniu się na bok.
Otworzył oczy, nie mogąc w pierwszej chwili zorientować się w
położeniu. Świt? Nie, to nie jutrzenka. Przyćmiony, odległy,
świecący punkcik to chyba... Czyżby Swaróg oddawał mu już
wrogów w ręce? Toż to nie może być nic innego, jak blask
przygasłego ogniska ściganych!
Poderwał
się na nogi z kocią gibkością. Zmęczenie i słabość opadły z
niego jakby strząśnięte tym nagłym ruchem. Uchwyciwszy rękojeść
noża ruszył w stronę blasku, stopą ostrożnie badając grunt
przed sobą, aby pluskiem czy trzaskiem jakimś nie zdradzić
podejścia, Coraz bliższe i wyraźniejsze stawało się światełko
roznieconego w nadbrzeżnych zaroślach ognia. Pewni siebie musieli
być ci dwaj nieznani, nie widziani nawet przez niego wrogowie...
Nagły
furkot i trzepotanie, pomieszane z przeraźliwym kwakaniem, głośne
jak trzask pioruna, ciśniętego zagniewaną dłonią Bóstwa, kazało
mu rzucić się odruchowo na ziemię, wtulić w trawy, ukryć przed
wzrokiem nieprzyjaciela na pewno rozbudzonego tym hałasem. Przeklęta
kaczka! Dałby jej, gdyby łuk swój w ręku dzierżył, choć mało
widoczna była na ledwie szarzejącym od wschodniej strony niebie.
Usłyszawszy
ruch koło ogniska podniósł ostrożnie głowę. Był już od niego
o dwadzieścia niespełna kroków, a widząc klęczącego niedorostka
w ciemnej, wełnianej opończy, dmuchającego z wysiłkiem w ogień
począł się czołgać wolniutko. Wykorzystując każdą zasłonę,
nierówność łąki i wyższą kępę traw, dotarł wreszcie do
krzaków, wśród których spoczywali wrogowie i rozglądać się
zaczął, skąd atak przypuścić. Nagle znów zamarł w bezruchu.
Leżący
obok ogniska mężczyzna, teraz już lepiej przy większym ogniu
widoczny, powiedział coś do chłopaka. Lecz nie głos, gruby i
chropawy, wstrząsnął Ziomkiem. Choć i mężczyzna, i chłopak
wszelkie pozory ludzi mieli, choć głosy ich były ludzkie, straszna
w tym jakaś kryła się tajemnica: mowa ich brzmiała zgoła
odmiennie od mowy ludzkiej, ni jeden dźwięk nie był w niej
zrozumiały, a on pojmował przecie nawet dziwne szepty Częstobora
przed posągiem Swaroga, podsłuchiwane przez zasłonę, a różne od
zwykłych rozmowy. Jak się z takimi mierzyć? Są to ludzie? Ale
może bełkot niezrozumiały jest głosem niemego, jako pamiętał
Bezducha, co chrypiał jeno i sapał, odkąd mu niedźwiedź gardło
naderwał, że go ledwo odratowali?
Spojrzał
śmielej. A jednak tak! Ludźmi choć niemymi być musieli, bo
chłopak, stojący teraz za ogniskiem, twarzą ku niemu, całkiem
ludzką ma postać i śmieje się bełkocąc coś niezrozumiale.
Rozdziewa, się też, jak człowiek, z guni, ściąga koszule... A to
co? Na nagiej piersi niemego wyraźnie widnieje jasny krążek na
czerwonej plecionce, Znak zabrany Ziemkowi, za którym śledził ich
dotąd! Nie bacząc już na nic z dzikim okrzykiem poderwał się z
ziemi i skoczył ku chłopcu, roztrącając nogami ognisko. Nie
dobywając nawet noża prawą ręką ścisnął gardło chłopaka,
zdusić go pragnąc, podczas gdy lewą ułapił Znak, próbując
zerwać mu go z szyi.
Przeliczył
się jednak z siłami, nie wziął pod uwagę przeżyć ostatnich
dwóch dni. Krzepki nad wiek chłopak wyrwał mu się, rycząc jak
zwierzę, aż szarpnięciem nagłym zerwał plecionkę i oswobodził
szyję dławiącego uchwytu. W tej samej chwili starszy, doskoczywszy
do walczących, drzewcem uchwyconego pośpiesznie oszczepu walnął
Ziemka w głowę, obalając go na ziemię.
Choć
cios nie był śmiertelny, Ziemek nie próbował się nawet zruszyć.
Zaciskając w ręku odzyskany amulet leżał bez ruchu, porażony
nowym spostrzeżeniem: odkryta głowa i gęsta broda starszego
niemego płonęły we wschodzącym słońcu nieludzką, ognistą
barwą. Nie czując już kopnięć i ciosów, zadawanych gdzie
popadło drzewcem ułamanego oszczepu, szeptał jeno półprzytomnie
wyuczone na pamięć słowa poselstwa: „...a to wam przekazuję w
imieniu Swarożyca, jedynego i największego Boga: łączmy się,
jako jednakie nam grozi niebezpieczeństwo...”
Wyprężył
się w ostatnim tchnieniu, jeno brzegowi Odry powierzając wezwanie,
które miało stać się hasłem do wspólnej obrony Słowiańszczyzny
przed nacierającą z Niemiec i Czech nową wiarą, nowym ustrojem,
groźbą zagłady starego ładu.
Stefan
Deskur