Święty dzik


Radzim, najmłodszy z kapłanów kąciny w Radogoszczy, biegł pędem przez rzedniejące zarośla, dochodzące pod same wały grodu. Ciężka to była droga, bo w niedostępnym świętym lesie coraz przesadzać lub omijać trzeba było wykroty obalonych drzew, wyszarpywać szatę z uchwytów kolczastych gałęzi, wyciągać stopy grzęznące w próchnie leżących pni. Nie zważał na to prąc przed siebie ze zjeżonym włosem, z obłędnym strachem w oczach. Ze szczętem zapomniał nawet, że wziąwszy się kilka stajań w prawo trafiłby niechybnie na udeptaną ścieżkę, wiodącą ku wychodzącej na jezioro, najmniejszej z trzech bram grodu.

Oprzytomniał trochę dopiero, gdy piersią prawie uderzył o zewnętrzne wały miasta, a stojący na nich zbrojny okrzyknął go gromko. Wolniejszym krokiem, oglądając się jednak ciągle na dzielący go od jeziora las, ruszył wzdłuż wałów ku bramie. Czujni strażnicy, krzykiem pierwszego ostrzeżeni, choć z szaty uznali źerca, długo trzymali go przed spuszczoną broną, nim wpuścili; dopiero rysy strachem wykrzywione poznawszy, ile że z braku tchu opowiedzieć się nie mógł.

- Wybaczcie - dziesiętnik starał się ułagodzić gniew przetrzymanego tak długo kapłana, ponaglając jednocześnie strażników, by prędzej kręcili korbą, podciągającą kratę. - Wybaczyć raczcie? Czujność wielką przykazaną srodze mamy od samego Tugumira, a nie wiedzielim, żeście gród opuścili, inszą widać stroną wychodząc. Gdybyście naszą bramą przeszli, czekałaby was stróża cała w gotowości, by jak najrychlej wchód wam otworzyć - przekrzykiwał zgrzyt unoszącej się wolno brony, za którą czerniał już otwór uchylonych wrótni.

Radzim nie słuchał wcale. Ledwie dolne kły, wbijające się w ziemię przy spuszczaniu brony uniosły się na tyle, by zgięty mógł przebiec pod nimi, rzucił się do przodu, potrącając strażników.

- Da nam Tugumir, jak się poskarży - westchnął dziesiętnik - ani gadać z nami nie chciał, a gębę to mu aż wykrzywiło ze złości, że czekać krzynę musiał. O, jak to gna! - dodał patrząc za Radzimem, który paroma susami przebył mostek nad rowem i bramę wewnętrznych wałów.

Biegnący nie zwolnił na drodze, choć dyle, co słabiej umocowane, dudniły i podskakiwały mu pod stopami. Dopiero przed samą kąciną stanął jak wryty. Święte miejsce budziło lęk nieopisany nie tylko w prostym ludzie i jeno Tugumir poruszał się po nim śmiało, w nocy nawet, jak szeptali między sobą młodsi kapłani, przed posąg bóstwa zachodząc. Strach przed świętościami i gniewem Tugumira dopomógł mu przezwyciężyć dotychczasową trwogę. Wiedział, że bez względu na ważkość nowiny nie zostanie dopuszczony przed oblicze głównego żerca, dopóki nie będzie mógł wyraźnie i jasno opowiedzieć, co widział. Wyprostował się tedy z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, jak przykazywane było stać w czasie pierwszych ćwiczeń, od których zaczynały się wtajemniczenia młodych w doskonałości, wieszczom a żercom właściwe. Z zaciśniętymi silnie wargami począł równomiernie wciągać i wydychać powietrze nosem dla oczyszczenia swego wnętrza od wszelakiego zła, jakie dostać się doń mogło przez otwarte usta. Ściskając silnie szczęki zmuszał się do nieotwierania warg, choć złe moce nakłaniały go do tego tak silnie, że dusić się chwilami poczynał, gdy tłumnie wydostawać się chciały ustami po to, by za chwilę wpaść w nie z nową mocą.

Stojąc tak nieruchomo, co nie zaciekawiłoby żadnego z mieszczan, gdyby który właśnie przechodził, tak do dziwnych praktyk kapłańskich byli przyzwyczajeni, po raz nie wiadomo który podziwał piękno swej kąciny.

Otaczający ją tyn z grubych, poziomych bali równo ze sobą bez uszczelnień mchem zestawionych, pokryty był rzeźbami przedstawiającymi Bogów i sceny święte. Choć mało wypukłe, postacie kolorami trwałymi pokryte oddychać i poruszać się zdawały, co samo już napędzało trwogę grodzianom tylko w razie konieczności drogę podle kąciny obierających. Większe by jeszcze żywili obawy, gdyby wiedzieli, jak bacznie niewidzialne oczy śledziły każdego przechodnia! Sam przecie nieraz czy to w dzień, czy w nocy poprzez otworki małe, w miejscach oczu rzeźb zewnętrznych wycięte, spoglądał na zbliżających się lub mijających kącinę. I w tej chwili czuł na sobie czyjeś spojrzenie, z tym większą więc powagą i namaszczeniem oddychał równo, aż wzburzoną krew uspokoił i pewność zyskał, że głosu nie straci.

Choć był najmłodszym z kapłanów, we wtajemniczeniu niewiele wyżej ponad sługi świątyni wyniesiony, poznał już przecie sporo sposobów przez żerców używanych dla trzymania w ryzach pospólstwa, poznał i niektóre z tych, co kącinie i grodowi znaczenia dodając utrzymywały w kupie święty związek wielecki. Nie podsłuchał to kiedyś - przypadkiem jeno? - nocnej narady Tugumira z żercami po uroczystym przyjęciu poselstwa od Mściwoja, obodrzyckiego knezia? Nie spadły mu łuski z oczu, gdy nazajutrz uroczyste wróżby potwierdziły we wszystkim wynik onej narady, co do słowa go powtarzając?

Od tych pór podśmiewał się z właściwą kapłanom wyższością z obaw tłumu przed tajemniczością świętej kąciny, a jednak dziś sam na własne oczy przekonał się o prawdzie wspominanego jeno półgłosem wróżebnego zjawiska. Ale żeby aż tam, z dala od kąciny, gdzie żadnego z żerców nie było...

Wspomnienie znów zjeżyło mu włosy na głowie. Z trudem zmuszając się do powolnego kroku podszedł do furtki obok głównej bramy. Nie musiał stukać ani oznajmywać się. Jak przed każdym dobrze widzianym gościem otworzyła się przed nim sama, choć nikogo w pobliżu widać nie było. Radzima zdziwić to nie mogło. Zbyt często sam pociągał za ukryty sznur furtkę otwierający, ale strzegł się uśmiechnąć lub porozumiewawczo kiwnąć głową niewidzialnemu furtnikowi. Młodsi kapłani musieli nawet między sobą udawać wiarę i przejęcie zaskakującymi obcych zjawiskami.

Wewnętrzny dziedziniec pusty był i cichy w palących promieniach słońca. Jedynie od strony stajni, w której przed jasłem pełnym wonnego siana z łąk nadjeziornych toczył przekrwionymi oczyma święty kary rumak, dochodziły głuche odgłosy razów i stłumione przekleństwa. Widać głupie bydlę znów wytarzało się w gnoju i Sobór czyścić go musiał, co nieraz i kilkakroć na dzień wypadało mu czynić, aby nieskalaną gładziznę lśniącej sierści utrzymać.

Najświętsza ze wszystkich świątyń wieleckich stała w głębi podwórca, w niewielkiej odległości od tylnych zabudowań, stanowiących skarbiec i mieszkania żerców. Służba gnieździła się nad przylepionymi do wałów szopami, w których stały skupowane gdzie się dało karę kobyły, mające zapewnić kącinie godnego następcę świętego ogiera.

Wsparte na rogach dzikich bestyj leśnych ściany kąciny, wszystkie równej długości, ozdobione były rzeźbami jeszcze piękniejszymi i żywszymi pomalowane barwami niż na tynie zewnętrznym. Przedstawiały one zrozumiałe tylko dla starszych żerców dzieje plemienia i świątyni. Wysoki, spiczasty dach, szczelnie pokryty naciągniętymi skórami końskimi, polewany bywał w upały wodą przez służebnych, aby dobrze wyprawione skóry nie pękały, kurcząc się od słońca.

Nie zastanawiając się dłużej, Radzim uchylił ciężką, zieloną, z grubego materiału zszytą zasłonę, zakrywają jedyne widoczne wejście do świątyni. Zwisła za nim nieruchomo, przepuszczając jeno słabe, zielonkowate światło nie oświetlające dostatecznie mrocznego, wąskiego przedsionka. Nie czekając, aż wzrok oswoi się z ciemnością, ruszył pewnym krokiem, kierując się w lewo, kędy czerniał otwór korytarzyka, wiodącego wzdłuż bocznej ściany na tył świątyni, poza posąg naczelnego Bóstwa, Radogostem dla pospólstwa, Swarożycem dla wtajemniczonych zwanego.

- Wnijdź przed ogień święty i poczekaj... tam zdasz sprawę z tego, co oczy twoje i serce strachem przepełniło - rozległ się jakby nad nim cichy, stanowczy głos.

Radzim zatrzymał się, znów obawą przejęty. Wiedział dobrze, że głosy różne, dochodzące przytomnym ofiarom w kącinie, nie były, jak mniemali obcy, słowami bóstw, ale zaskoczyła go wiedza o jego przeżyciu. Skąd Tugumir mógł już zwiedzieć się o tym?
Cofnął się jednak posłusznie i wszedł do głównego pomieszczenia, całą prawie świątynię zajmującego. Na podwyższeniu z kamieni płonęło tam stale ognisko, podsycane przez kapłana, dorzucającego szczapy suchego drewna, dającego równy, czysty, prawie bezdymny płomień. W tej chwili przy ogniu przykucnął Leszyc, najbliższy druh Radzima, który ledwo dostrzegalnym łyśnięciem oczu powitał przyjaciela i dalej sypał w ogień szczypty wonnych ziół.

Nie wiedząc jak długo wypadnie mu czekać na rozmowę z Tugurmirem, Radzim zasiadł w kucki na samym prawie środku kąciny i zapatrzył się ponuro w ogień. Usiłował, zgodnie z zaleceniami starszych, przez wpatrywanie się w jedno miejsce i powstrzymywanie oddechu, wprowadzić się w stan pozwalający na zbliżenie do bóstwa i zrozumienie jego woli, ale nie udawało mu się to. Wciąż jeszcze był zbyt przejęty.

- Powstań i zbliż się - znów spłynął nakazujący, wyraźny szept. Nieznacznie spojrzał na Leszyca. Czyżby tamten rzeczywiście nic nie słyszał, że ani drgnął na wezwanie, które mogło być skierowane do każdego z nich? Poderwał się więc sprężystym, choć układnym ruchem i podszedł tak blisko ognia, że prawie go dotykał swą długą, srodze dziś obszarpaną u dołu szatą. Ponad płomieniami pilnie wpatrywał się półprzymkniętymi oczami w majaczący w głębi olbrzymi posąg. Ze dwakroć wyższy od tęgiego chłopa, podwyższony jeszcze spiczastym, uskrzydlonym hełmem, odziany w pancerz z kopyt końskich, z dzidą i mieczem w dłoniach, Swarożyc zdawał się patrzeć na niego, groźnie łyskając oczyma, wyrobionymi ze świecących kamuszków, w których odbijał się blask ognia.

Całą ścianę po obu stronach posągu zasłaniały ustawione jedna przy drugiej stanice - znaki wojenne, jedynie na wyprawy wynoszone przez pieszych wojowników, specjalnie spośród najdzielniejszych wybieranych.

- Opowiedz widzenie swoje, nic nie opuszczając - usłyszał wyraźne słowa z ust posągu. W tym momencie Leszyc, jakoby na rozkaz, dorzucił do ognia całą garść ziół; siwy, wonny kłąb dymu przesłonił Boga na chwilę. Gdy rozwiał się, otworem w szczycie dachu ulatując, Radzim ujrzał przed posągiem wspartego na lasce Tugumira, bacznie spoglądającego mu w twarz.

- Poszedłem... - zająknął się pod sięgającym w głąb serca spojrzeniem. - Chciałem zażyć kąpieli - wyrzucił z siebie prędko. - Udałem się prosto nad jezioro... - wiedząc, że przekroczył zakaz opuszczania grodu plątał się coraz bardziej.

- Kto ci zezwolił i jakżeś gród opuścił? - ton był surowy, ale niegroźny.

- Znajomość mam z jednym ze stróży... - szepnął.

- Z tym? - nie odwracając się Tugumir skinął poza siebie ręką. Wnet jakieś postacie rzuciły mu pod stopy skrępowanego woja ze stróży, w którym Radzim z przerażeniem rozpoznał onego, co furtką boczną wypuścił go przed świtem nad jezioro.

- Ten ci jest - szepnął pobladły na pytający gest Tugumira i wnet słudzy porwali Grąża z powrotem.

- Mów!

- Szedłem ścieżą - wiedział już, że nic ukryć się nie da - podle jeziora, jako z Dalechną, córką Moronia, spotkać się miałem, gdy chusty prać przyjdzie.

Lube wspomnienie opanowało go na chwilę, ale strach wnet powrócił ze zdwojoną siłą.

- Nie uwidzialem jej - krzyknął prawie - zatrzęsła się ziemia podle mnie mnie, wzburzyły wody jeziora, wełny białe powstały na nim, choć wiatr ścichł z nocy całkiem i wyłonił się dzik święty! Czarny był, jako i rumak nasz nie jest, łeb miał ogromny, rozwarty, z którego kły wielkie wystawały, pianą obfitą otoczone. Chrząknął groźnie, aże liście z drzew się posypały, i tarzać się począł w błocie nadbrzeżnym, aż drgała ziemia i drzewa, a woda z chlupotem w trzciny biła! Bez ruchu tak stałem, modłów nawet wyszeptać nie mogąc, aż zawrócił i zniknął w jeziorze, które wnet się uspokoiło, że i fali jednej ni kręgu na wodzie nie ujrzałem. Wtedy dopiero przywrócona mi została władza w nogach i tu, na przełaj, ścieży nie szukając, tchem jednym żem przybył - zakończył, spuszczając znów wzrok przed wejrzeniem Tugumira.

Teraz, gdy wyrzucił już z siebie wieść o wróżebnym zjawisku wielkie a srogie wojny zapowiadającym, zatrwożył się na myśl o karach, czekających go za samowolne wymknięcie z grodu w nieczystych zamiarach.

Miłym być musisz Bogom, Radzimie - ze zdumieniem usłyszał łagodne słowa - miłym być musisz Bogom opiekuńczym naszym, jeśli tobie jednemu ukazał się dzik święty, ostrzeżenie nam dając. Idź teraz odziać się ochędożnie, a czekaj, aż wezwany będziesz dla powtórzenia wieści swej przed kapłanami wszystkimi i starszyzną, którzy wnet się tu zjawią. Odejdź w spokoju! - znów gęsty kłąb dymu zasłonił żerca, ukrywając jego odejście.

Radzim posiał jeszcze chwilę, aż pokłon głęboki złożywszy, bez oglądania się wyszedł do izby, którą we czwórkę zajmowali, by szatę czystą nałożyć. Czekał go już tam sługa Tugumira, trzymając wieniec z dębowych liści, żercom przecie jeno należny, i podał mu róg, napitku jakowegoś pełen...

Coraz więcej ze starszyzny grodowej, zadyszanych od szybkiego kroczenia na wezwanie zaniesione każdemu przez sługi kapłańskie, zbierało się na dziedzińcu kąciny. Ciche a trwożne szepty przelatywały wciąż między nimi, gdyż nagłość wezwania zdawała się wróżyć coś najgorszego.

Zasłona na wejściu do świątyni poruszyła się i odsunęła na bok, acz nikogo nie było widać.

- Wnijdźcie z dobrą wolą - rozległo się głośne zaproszenie z niewidzialnych ust. Zebrani drgnęli, choć nie po raz pierwszy wzywani byli do kąciny na radę i popychając jeden drugiego weszli do wnętrza.

Ogień, podsycany teraz przez dwóch kapłanów, oświecał jasno cale klepisko i wydobywał z mroku ustawione pod bocznymi ścianami posągi pomniejszych bóstw, równie jak Swarożyc w zbroje i hełmy, choć nie tak bogate, ustrojonych. Nie dochodząc do ogniska starsi grodu zatrzymywali się w przedniej części świątyni, przeznaczonej dla ludu. Pustą w tej chwili przestrzeń między ogniem a posągiem Swarożyca zajmować mogli jeno kapłani. Im też jedynie wolno było zasiadać w obliczu bóstw, gdy wszyscy inni na stojąco trwać musieli.

Witajcie w domu moim - zabrzmiało z góry. Rudy dym wzniósł się z ogniska przesłaniając wszystko. Gdy zniknął równie szybko, jak się ukazał, zebrani ujrzeli na ozdobnym zydlu Tugumira pośród dwu szeregów kapłanów, siedzących wprost na ziemi. Powitał go szmer trwożnego zdziwienia i niski pokłon starszyzny.

- Witajcie w świątyni - Tugumir wzniósł rękę do góry. Znów pochyliły się głowy przybyłych kornie, a bez słowa - wezwano was, abyście, obiatę złożywszy, usłyszeli wieść groźną, wieść wróżebną i zastanowić się mogli nad dolą naszą. Uczyńcie, coście powinni!

Dwóch młodych kapłanów misy ozdobne, głębokie, oburącz trzymając, wyszło spoza ogniska i wmieszało się w tłum, po datki je podstawiając. Każdy też z zebranych wrzucał do mis co miał przy sobie najcenniejszego, choć niektórzy, obyczaj ten znając, ubogo się do kąciny przystroili, byle jaką naramiennicę lub zgoła grudkę jantaru jeno biorąc ze sobą.

Obszedłszy wszystkich, kapłani z pokłonem ukazali misy Tugumirowi i zniknęli w ciemnej głębi świątyni, skąd powrócili po chwili, niosąc koguta i kurę czarną. Ptactwo, dzioby mając woskiem zalepione, aby głosu nie wydawało, biciem skrzydeł usiłowało wyrwać się trzymającym, aż płomień ogniska zadrgał od czynionego wiatru.

Powstali za Tugumirem wszyscy kapłani i, ku posągowi zwróceni, powtarzać jęli modlitwę przepisaną z nabożeństwem i powagą należną. Niezrozumiałe dla nikogo słowa, obco brzmiące, wywierały wielkie wrażenie na wszystkich. Coraz niżej chyliły się głowy starszyzny, spośród której poniektórzy żałować poczynali wrzucenia w misę zbyt małej ofiary i postanowienia czynili podesłania do kąciny to płótna, to ryb, to sztuki bydła, o czym potem zapominali. Złożywszy na wyciągniętych dłoniach jednego z kapłanów swą długą laskę, Tugumir wydobył zza pasa mały ofiarny nożyk z krzemienia wyrobiony i dzierżąc go w zaciśniętej prawicy postąpił krok ku ognisku. Wnet też ustawili się po jego bokach dwaj ofiarnicy z ptakami, za nogi i skrzydła silnie je dzierżąc. Wymawiając niepojęte dla nikogo słowa, coraz wyraźniej brzmiące wobec ściszania głosów przez chór kapłanów, ujął mocnym chwytem lewej dłoni oba łby ptaków i wolnymi ruchami rzezał im szyje nad ogniem. Krople krwi spadać poczęły i skwierczeć w żarze, a gdy ustały ostatnie drgania, ciała ptaków opadły w podsycane coraz bardziej ognisko. Niemiły swąd palonego pierza zawiercił przez chwilę w nozdrzach zebranych, ale wnet przytłumiły go wonie obficie dorzucanych ziół. Ogień buchnął w górę pysznym płomieniem, aż pod sam dach wznosząc drobne iskierki.

- Przyjął Pan ofiarę naszą! - zakrzyknęli kapłani pokłon oddając i wraz zasiedli z powrotem. Jedynie Tugumir, znów lachą podparty, stał na przedzie, ręką wyciągniętą wskazując, jako chce przemówić.

- Wysłuchajcie teraz wieści. Słuchajcie! - zawołał.

Prowadzony z szacunkiem przez dwóch starszych kapłanów ukazał się Radzim w nowej, białej szacie, z dębowym wieńcem na głowie. Stąpał lekko, jakby we śnie, niewidzącymi oczyma patrząc wprost, przed siebie. Ustawiony po prawicy Tugumira, który położył mu dłoń na ramieniu, zaczął mówić nieswoim, głuchym głosem:

- Modłami a wstrzemięźliwością przygotowywać mi się kazał głos nieznany, głos bóstwa do widzenia, które miałem dzisiaj. Posłuchałem głosu twego, o Panie! - zgiął się w pokłonie ni to na rozkaz wewnętrzny, ni to pod naciskiem ręki Tugumira. - Z sercem czystym, o Tobie jeno myśląc, pozostawałem w cichości kąciny aż do ranka dzisiejszego, gdy znowu głos Twój - powtórnie się skłonił - kazał mi gród opuścić i nad jezioro się udać. Tam doszedłszy, gdy głos wewnętrzny zatrzymać mi się kazał i trwać w modlitwie, rozstąpiły się z sykiem i wrzeniem, tonie wodne i ukazał mi się, na brzeg wychodzący, dzik święty.

- Ooo...! - powiało grozą przez zasłuchany tłum starszyzny. Nie i odnosząc ani nie zmieniając głosu Radzim ciągnął swą opowieść: - Ogromny był jako brama, czarnym włosem pokryty. Gdy stąpnął, ziemia się trzęsła. Rozwarł paszczękę, którą dwóch naraz ludzi pożreć by poradził, kłami ostrymi uzbrojoną. Wnet z nozdrzy i pyska para gorąca buchnęła, gdy przemówił do mnie łaskawie: „Nie trwóż się, Radzimie, a powtórz miłemu Bogom Tugumirowi, co rzekę. Pomstę Bóg ześle, jako nie odprawiona została trzeba należyta po wojnie zwycięskiej. Z łupami wróciły szyki wasze, lecz cóż ofiarowano Bogu? Baczcie, by nowe, długie a straszne wojny nie wstrząsnęły krainą, jako ja teraz ziemią wstrząsam?” - i uderzył nogą przednią o ziemię, aż zachwiały się sosny dookolne.

A gdym padł na ziemię, podnieść mi się zezwolił. Spytałem tedy, jako mi głos wewnętrzny śmiałości tej dodał:

- Czymże odwrócić możem gniew zasłużony? A on rzekł mi: „Bóg pragnie ofiary z serca wielkiego kapłana wrogów, schwytanego przez was, gdyż chrześcijanin nie może przebywać w grodzie świętym. Możni zaś niech zdobycz na dwie równe podzieliwszy części, jedną złożą w świątyni na chwałę Bóstw, szczerze jeno to czyniąc, nie jako Bór czynić będzie, który aby złamaną naramiennicę wrzuci do misy na pierwszej obiacie! Radzimie! Zanieś me słowa żercom i ludowi memu, a powtórz je wiernie!” - zniknął mi sprzed oczu, w jeziorze się kryjąc. Ja zaś na ziemię twarzą padłszy, Bóstwo uczciłem i śpieszniem tu przybył. Rzekłem!

Znów oddał niski pokłon i prowadzony przez kapłanów opuścił świątynię.

- Słyszeliście? - głos Tugumira był groźny. - Słyszeliście przestrogę bóstwa? Radźcie nad odwróceniem gniewu Jego! Złóżcie trzebę wskazaną, a my wydrzemy serce wielkiemu kapłanowi chrześcijan i z jantarem w ogień je rzucimy, jako przykazał, gdy przyniesiecie już ofiary swoje! Wyraźnie, jak nigdy dotąd wyraźnie, objawił Bóg swoją wolę, iż do wróżb innych uciekać się nie będziemy. Baczcie jeno, by oszukaństwem przy podziale zdobyczy znów Boga nie obrazić! Jest li Bór między wami? - nagłe poruszenie wśród starszyzny, odsuwającej się od potępionego słowami wróżby, odsłoniło stojącego ze zwieszoną głową, oszołomionego tym wszystkim, jednego z bogatszych mieszkańców.

- Rzeknij nam, azali pragnąłeś się wykpić obiatą tak marną?! - pogarda i groźba drgała w głosie żerca. - Oby przez ciebie na gród nasz cały kara nie spadła!!!

- Całą zdobycz otrzymaną niechaj odda! Wszystko, co ma! - zawrzało wśród starszyzny.

- Ja... - próbował bronić się Bór - ja...

- Zabrać mu wszystko! Niechaj okupi się Bogom!

- W niewolniki go!

- Niech świątyni służy! - krzyczeli, poczynając okładać nieszczęśnika kijami. Im zaś który mniej dotąd na świątynię ofiarowywał, tym mocniej tłukł, aby się bóstwom, patrzącym na to, przypodobać.

Dopiero na okrzyk Tugumira odstąpili i, bijąc raz po raz pokłony, tyłem wydostali się na dziedziniec, spiesząc do domostw, aby ofiary jak najrychlej przysłać, a przy tym obmyśleć sposób jak odbić sobie poniesioną stratę. Ale obiatę trzeba dostarczyć większą niż kiedykolwiek. Nie ludziom wszak mierzyć się z wolą Dzika Świętego!

Stefan Deskur