O,
mężu mój kochany,
przywieźże
mi coś z Rany.
Cóż
przywieźć mam ci, żono?
Dzban
złoty i wrzeciono,
i
pierścień i opony
z
cisowych skrzyń Arkony.
To,
mężu mój kochany,
Z
białej mi przywieź Rany.
Tak
brzmi stara pieśń, zrodzona w czasach, kiedy na Świętowitowym
przylądku Rany, na oślepiającej bieli jego kredowych urwisk stała
kątyna Ojca Słowiańskich Bożyców. Wyniosła, z daleka widoczna,
przyciągała spojrzenia okrętników, a wieści o nagromadzonych w
niej skarbach budziły pożądliwość niemieckich i duńskich
piratów.
Esbernus
i Suno, sławni zbóje morscy, a nawet sam Waldemar, król Danii i
biskup Absalon, brat jego, doradca mądry, niestrudzony, patrzeli ze
swych statków na ostrokoły i wały trójrogiego grodu, na Bramną
Wieżę, na wysokie, rzeźbami pokryte ściany chramu Świętowita,
na łamany, czterospadowy, pomalowany krwistą czerwienią dach
świątyni - i chciwość zapalała w ich przekrwionych od wiatrów
oczach złe światełka.
Zaciskali
dłonie na inkrustowanych srebrem i miedzią rękojeściach
rycerskich mieczów. Zagryzali wargi do krwi. Pragnęli zdobyć
pogańskie gniazdo, zagrabić złoto, które żercy gromadzili w
cisowych skrzyniach skarbca, daniny, łupy wojenne, bogate dary
znoszone tu od wieków przez Słowian ciągnących z daleka i bliska
po wróżby, po wodę z cudownego źródła, na dożniwki i obiaty.
Trzymał jednak grabieżców na wodzy lęk przed Wszystkowidzącym
Włodyką Czerwonego Gromu.
Potężny
był to Bóg i bogaty! Nie tylko każdy mieszkaniec i mieszkanka Rany
składali mu co roku srebrny denar, nie tylko każdy rybak niósł tu
dziesięcinę z połowów śledzia na Arkońskiej Głębi. Również
cudzoziemcy starali się zapewnić sobie przychylność niebieskiego
kowala. Wiedział biskup Absalon, że Swen, król duński,
chrześcijanin, przysłał Świętowitowi drogocenny puchar. Słyszał
też, iż warownej kątyny strzeże trzystu zbrojnych jeźdźców, a
sam Ojciec Bożyców wyrusza nocami z grodu, by mścić się na
nieprzyjaciołach.
-
Biały koń jego wróżebny - powiadano na Pomorzu, w Niemczech i
Danii - choćby wieczorem oczyszczono go najpieczołowiciej i na trzy
spusty zamknięto w kątynnej stajni, rano stoi przy żłobie okryty
pianą, zbryzgany krwią wrogów, znużony jak po dalekiej nocnej
wyprawie.
Nad
przylądkiem krążyły siwe orły. Donośnym kwileniem ostrzegały
chrapliwie śmiałków-łupieżców:
Świętowit
z białej Arkony, której straż czuwa skrzydlata,
spogląda
na cztery strony nieobeszłego świata,
zna
myśli, widzi zamiary ukryte w głębinie serca,
nie
ujdzie surowej kary żaden zbój, złodziej, bluźnierca...
Grzywiaste
fale, łamiące się pieniście u podnóża skał rozjarzonych
słońcem, huczały groźnie tysiącem głosów:
Dumna
i niezwyciężona, wrogim mieczem nie zdobyta,
nad
Bałtykiem trwa Arkona - gród warowny Świętowita,
orłów
nad nią siwych stada kraczą pośród chmur złowieszczo:
Biada
łotrom, zbójom biada, biada zdrajcom i grabieżcom...
Bledli
cudzoziemscy korsarze, wojownicy, królowie. Mocniej naciskali stery
lotnych okrętów. Z pustymi rękoma zawracali do ojczystych portów.
-
Nie mierzyć się nam z arkońskim Świętowitem - zasępiali się
wrogowie. - Nie dosięgnąć włócznią słońca!
I
długo jeszcze chyba byłaby Świętowitowa kątyna, gdyby nie rański
kniężyc z przylądka Lisków. Imienia jego nie zachowało ludzka
pamięć. Przetrwało jedynie przezwisko: Liszka.
Różnie
tłumaczą, skąd się to przezwisko wzięło. Jedni mówią, iż od
rodzinnego jego Liskowa przy Omańcu. Inni, że od rudej lisiury,
którą zarzucał na kolczugę. Inni jeszcze, że nazywano go tak
dlatego, bo chytry był jak lis.
On
to przecież podczas wielkiego wiecu, pod bokiem Ciesława, księcia
Rany, ukradł pięknego konia jednemu z rycerzy biskupa Absaloma,
posła króla Waldemara. Ścigany za tę kradzież uszedł na dwór
Przybysława, władcy Obodrzyców. Chodziły słuchy, że przyjął
wraz z nim chrzest, a potem pokumał się z korsarzem Sunem, pobratał
z Esbernem Duńczykiem i zyskał przebaczenie obrażonego biskupa.
Zdumieli się więc Ranowie, kiedy na wiosnę 1168 roku ujrzeli
Liszkę w tłumie pątników z Wałąga, Puszczy, Zadoru, Granicy,
Buga, Omańca, zebranym na błoniu i wałach Arkony.
Miano
tam owego dnia w obecności Jaromira, brata księcia Ciesława,
sprawować wróżby: wojna czy pokój władać będzie w tym roku
białą Raną. Podnieśli ku słońcu twarze arkońscy żercy w
kłobukach wysokich, stożkowatych. Pod przewodem najstarszego z
wróżbitów, sędziwego Dębora, męża o włosach siwych, w długie
splecionych warkocze, zawiedli starodawny chorał:
Kowalu,
któryś słońce nam wykował,
Włodyko
Gromu, włócznio piorunowa,
łask
nieustannych bijąca krynico,
w
bój nas zwycięsko wiodąca stanico,
rogu
biesiadny pełen wonnych miodów,
oko
północy, wschodu i zachodu,
promieniująca
południa źrenico,
rozjaśnij
słońcem łask poczwórne lico;
Ojcze
Bożyców, święty, mocny, prawy,
objaw
nam jutra nieodgadłe sprawy...
Ze
stajni przy kątynie wywiedziono świętego siwka. Poprowadzono go
między wróżebne włócznie. Stąpał powoli, rozważnie, ale
przecież nastąpił złotopodkutym kopytem na jedno z drzewc.
Zadrżał jak piorunem rażony. Dęba stanął. Powiał nie strzyżoną
grzywą.
-
Wojna... - załamał ręce Dębor.
-
Wojna... - powtórzyli ofiarnicy.
Schmurzyło
się słońce. Dmuchnął zimny wiatr od morza. Niepokój zawładnął
sercami. Tu i ówdzie podjęto w tłumie błagalną pieśń:
O
Świętowicie, włodyko gromu,
czuwaj
nad strzechą naszego domu,
od
ognia, od srogiej wojny,
ochroń
nas, panie, piorunem zbrojny...
Kiedy
zaczęto składać żercom dary, Liszka z Liskowa pochylił się
przed Dęborem. Ofiarował mu mieszek srebrników, prosząc o
odpuszczenie winy.
-
Ukradłem konia - mówił chytrze. - Wszelako nie swojakowi, jeno
słudze duńskiego biskupa. Przyjmij mnie, cny ojcze, w poczet
zbrojnych jeźdźców - strażników kątyny! Służyć pragnę
wielkiemu Świętowitowi wiernie z całego serca, z sił wszystkich.
Spojrzał
siwy wróżbita na kniężyca w rudej lisiurze. Zastanawiał się,
jaką dać mu odpowiedź.
-
Osłoń mnie przed sądem księcia Ciesława - prosił dalej
skruszony koniokrad - Wstaw się za mną do Jaromira. Dozwól wodą
ze świętego źródła obmyć zmazę, która czoło me skalała.
Wahał
się wróż sędziwy.
-
Wojna będzie, jako orzekły wróżby - nalegał Liszka. - Idą
czarne chmury burzy nad biała Ranę. Przyda się wam mój miecz,
wypróbowany w niejednej bitwie na morzu i ziemi. Gotów jestem
walczyć do ostatniej kropli krwi, aby wielkiemu Świętowitowi....
Nie
dokończył, z wieży bowiem nad warowną bramą zahuczał róg,
rozległ się krzyk strażnika:
-
Okręty! Wrogie okręty ciągną z zachodu!
-
Flota ogromna stanęła u naszych brzegów - donieśli trochę
później zbiegowie nadbiegłszy z Jasmątu przesmykiem Skobii.
- Zbrojne hufy lądują pod Stobnicą.
Przerwano
obrzędy. Wyrwali Ranowie oszczepy w ziemię zatknięte. Podnieśli
las włóczni, zawarli bramę, wylegli na wały. Książę Jaromir
skrzyknął kniężyców. Ślepy Mieszko, woj mądry, dowiadywał się
u zbiegów, kim są napastnicy.
-
Danowie - odpowiadali jedni. - Król Waldemar i biskup Absalom im
przewodzą.
-
Obodrzyce - mówili drudzy. - Niosą znaki księcia
Przybysława-Wiarołomcy!
-
Są z nimi i Pomorzanie - wołali inni jeszcze. - Widzieliśmy
czerwone gryfy na wojennych proporcach!
Książę
Jaromir mieczem błysnął:
-
Do broni, Ranowie! Nakaż, Dęborze, żercom swoim wynieść z kątyny
świętą stanicę, wywiesić nad ostrokołem bojowe nasze proporce!
Zakwiliły
siwe orły nad czerwonym dachem świątyni. Trzystu strażników
kątyny krzyknęło potrząsając groźnie sulicami, mieczami,
toporami:
-
Biada łotrom, zbójom biada, biada zdrajcom i grabieżcom!
Zawrzał
bój zacięty. Przez wiele dni Ranowie dzielnie odpierali wroga, a
żercy wznosili błagalne modły do Włodyki Gromu, Niebieskiego
Kowala, Ojca Bożyców. Liszka z Liskowa, kręcąc się w ciżbie
wojów, na próżno szeptał im chytre słowa o potędze oblegających
wojsk.
-
Objawił mi Świętowit, iż Gręca, mężny dziedzic Granicy,
ciągnie nam na odsiecz - ogłosił pod wieczór dwudziestego
siódmego dnia Dębor-wróżbita i podniósł wojowników na duchu.
Wtedy
kniężyc w rudej lisiurze podstępu się chwycił. Późną nocą
lisimi krokami zakradł się do ciemnej, długiej na sto łokci
gardzieli bramy warownej. Ogień po kryjomu podłożył. Nad ranem
stanęła w płomieniach Bramna Wieża. Zgorzała wzorzysta stanica
na jej szczycie. Płonące palisady na spadzistych wałach gaszono
wodą, a gdy jej zabrakło w cudownym źródle - białym mlekiem
klaczy i krów, odpierając jednocześnie zaciekłe szturmy
nieprzyjaciół. Dopiero około południa wróg przedostał się
przez spalone wierzeje do warowni.
-
Tędy, tędy - wiódł Liszka napastników.
Na
progu kątyny padł ślepy Mieszko z pękniętym brzeszczotem w
kostniejącej garści. Danowie z krzykiem wtargnęli do świętego
przybytku, między cztery rzeźbione słupy, tam, kędy najstarszy z
ofiarników zamiatając ziemię nie śmiał odetchnąć, by nie
skalać swym oddechem potężnego bóstwa. Zdarli czerwone opony.
Stanęli przed posągiem o czterech głowach, podgolonych brodach i
włosach przystrzyżonych na rańską modłę.
-
Kres twego władania! - ryknęli.
Ogromny
posąg z rogiem biesiadnym w prawicy, lewą ręką wsparty pod bok,
odziany w szatę sięgającą goleni, stojąc na niewidzialnej, bo w
ziemi ukrytej podstawie z wielkich głazów, patrzał w cztery strony
świata. Wyniosły, obojętny, pozwalał wojownikom kłębiącym się
u jego kolan grabić złotą uzdę, siodło, miecz wielki,
obosieczny. Pozwalał plądrować im z cisowych skrzyń skarby
nieprzebrane: złote i srebrne monety, łańcuchy, puchary.
Drgnął
dopiero, gdy Esbernus i Suno uderzyli toporami w golenie figury i
jęli bić na przemian, mocno, zapamiętale. Drgnął po raz wtóry,
kiedy chytry Liszka pętlę rzucił mu na szyję. Pociągnęły
powróz dziesiątki rąk. Zachybotał posąg Świętowita i runął z
hukiem, druzgocząc ścianę zdradzonej swej kątyny. Wywleczono go
przez ten otwór na dziedziniec.
W
głuchym, kamiennym milczeniu patrzeli Ranowie na pohańbienie
włodyki białej Arkony. Książę Jaromir, obodrzycki Przybysław,
władcy Pomorza oczy odwrócili. Biskup Absalon podniósł się w
strzemionach ze srebra. Wznosząc w dłoni krzyż złocisty, rubinami
sadzony, drugą ręką, w której miecz goły dzierżył, bramę
wyważoną wskazywał:
-
Do obozu powleczcie bałwana pogan! - wrzeszczał.
- Niech tam
kucharze nasi na szczapy go porąbią! Niechaj z drew tych ogień
rozpalą, by w nim woły piec na ucztę dla zwycięzców!
Zachichotał
Liszka z Liskowa. Zatarł ręce rudym włosem porośnięte i rzekł,
by się przychlebić Duńczykowi:
-
Obaczymy, czcigodny biskupie, jak ten, co gromem płomienistym
władał, palić się będzie. Kto ogniem wojował, niechaj od ognia
też zginie!
Wróżbita
Dębor, siedzący dotąd w osłupieniu pośród dymów zgliszcz,
podźwignął się z ziemi. Kłobuk spiczasty z głowy zdarł. Siwymi
warkoczami potrząsnął. Wzniósł pięść ku chmurnym niebiosom i
przeklął rozchichotanego kniężyca:
Obyś
się wiecznie palił ze sromu,
Lisie,
coś zdradził Włodykę Gromu;
niech
wstydem pieką żary cię słońca
po
wieki wieków, do świata końca!
Zdrajca
roześmiał się jeszcze głośniej:
-
Wróble płochliwe strasz, staruchu, klątwami swoimi, nie mnie,
królewskiego druha - parsknął i poszedł na brzeg dopilnować
smardów ładujących na okręty cisowe skrzynie, pełne skarbów
zagrabionych.
Świętowitowy
żerca osunął się w popioły zalegające podwórzec. W modłach
się pogrążył. Dłońmi uszy zasłonił, by nie słyszeć pieśni
zwycięzców, ucztujących w obozie, za wałami:
Kowalu,
któryś słońce miał wykować,
kędyż
jest twoja włócznia piorunowa?
Pod
topór poszła krnąbrna twoja szyja,
z
rogu twojego król Waldemar pija,
w
pętach popłyną twoi wojownicy
na
statkach do duńskiej stolicy,
siwy
twój rumak, co śmierć siał i zgrozę,
powlecze
łupy z duńskim sprzężon wozem,
kresu
dobiegło długie twe władanie,
ciury
drwią z ciebie, Gromowładny Panie!
Krótko
przed zachodem słońca król Waldemar przypomniał sobie, komu
zawdzięcza tryumf.
-
Kędyż jest ów rański kniężyc, który wydał Arkonę w nasze
ręce? - zapytał biesiadników. - Chcę łańcuchem złotym obdarzyć
go za śmiały czyn.
Zaczęto
szukać chytrego woja. Esbernus i Suno dopytywali oń rycerzy,
służebników, żeglarzy.
-
Załadował biskupi okręt skarbami i odpłynął - rzekł im jeden z
okrętników.
- Powiadał, iż ma rozkaz czcigodnego biskupa odwieźć
część łupów do Reskildy.
Obaj korsarze przynieśli tę wieść do obozu. -
O, tam - wyciągnęli ręce ku morzu - widać jeszcze jego żagiel!
Podnieśli
się książęta. Pośpieszyli na białe urwisko.
-
Gońcie go! - krzyknął król.
-
Nikt go nie doścignie - zmarszczył brwi biskup Absalon.
- Chytry
zeń lis! Zabrał mój statek, najlotniejszą z naw naszych. Lada
chwila zniknie za widnokręgiem.
Nim
to wszakże nastąpiło, dosięgła zbiega klątwa Dębora-wróżbity.
Grom z jasnego nieba, ognisty piorun niepokonanego Świętowita,
ugodził w maszt okrętu, zapalił płachtę żagla. Korab rozgorzał
jak smolna pochodnia i płonąc zanurzył się za granicę morskiego
horyzontu.
Od
tego wieczoru zawsze, gdy nad widnokręgiem ukaże się chmura
przypominająca kształtem kowadło, zza którego sterczą płomienne
rózgi, kiedy pojawi się na niebie obłok zwiastujący burzę, biały
u góry, niżej ciemnoszary, a dołem rozlewający się w lisią
rudość, kaszubscy rybacy śpiesznie zawracają czółna w stronę
brzegu.
-
Słońce piecze lisa - powiadają z zabobonną trwogą.
Co
do słowa bowiem wypełniło się przekleństwo najstarszego z
ofiarników Arkony, wróżące przebiegłem zdrajcy z Liskowa pomstę
niebieskiego kowala.
Liszka,
co zdradził Włodykę Gromu,
wiecznie
się w dali pali ze sromu,
tam,
pod kowadłem gniewnego Boga...