Skąd pochodzi nazwa miasta Kamień


W bardzo dawnych czasach, kiedy całą wyspę Wolin pokrywały jeszcze nieprzebyte bory, na rozlewisku rzeki Dziwny pojawił, się straszliwy potwór. 

Była to ropucha, ale ropucha ogromna, wielka jak dom. Grasowała ona najczęściej w pobliżu Wyspy Chrząszczewskiej, mąciła szeroko tu rozlane wody Dziwny i zatruwała je swym jadem. Ryby na obszarze całego rozlewiska, aż hen do ujścia Dziwny do Bałtyku, zaczęły ginąć i całe ich ławice pływały po powierzchni wody, bielejąc wzdętymi brzuchami. Ropucha pożerała je wówczas i rozrastała się coraz bardziej. 

W osadzie rybackiej, leżącej na stałym lądzie na wprost Wyspy, Chrząszczewskiej, zapanowały głód i srogi lament. Biadać zaczęli również i wieśniacy, którzy nie mogli poić swego bydła w zalewie Dziwny, gdyż woda stała się brudna i cuchnąca i powodowała liczne choroby u zwierząt. 

Zrozpaczeni mieszkańcy osady zebrali się na wiec i radzili jak pozbyć się groźnego potwora. Lecz nic nie uradzili, doszli jedynie do przekonania, że są bezsilni wobec potwornej ropuchy. 

Wysłali więc posłów do świętego chramu Trygława, który panował na południowym cyplu Wolina i miał szczególną pieczę nad rybakami. Posłowie, starzy rybacy, złożyli w darze u stóp posągu Trygława pięknego jesiotra, wyrzezanego misternie w jantarze, oraz garniec lipcowego miodu.

Ulitował się Trygław nad niedolą rybaków i ustami kapłanów przyrzekł im swą pomoc.

Następnego dnia, gdy ropucha wynurzyła się z wody, i zaczęła pożerać zatrute przez siebie ryby, z nieba spadł nagle ognisty piorun i strzaskał jej łeb. Ropucha drgnęła i zastygła w wielki, brunatny kamień, który osiadł na mieliźnie tuż koło Wyspy Chrząszczewskiej. Uradowali się rybacy i odetchnęli z ulgą. Następnie złożyli dziękczynne modły Trygławowi, a na pamiątkę wyzwolenia się od wodnego potwora nadali swej osadzie miano Kamień.

Z osady tej wyrósł z czasem sławny gród nadbałtycki zwany Kamieniem Pomorskim. A potężny głaz, tak jak przed wiekami, wyrasta Z dna Dziwny tuż obok Wyspy Chrząszczewskiej i kształtem swym przypomina ogromną, skamieniałą ropuchę.

***

Drugie podanie tłumaczy tę nazwę inaczej. Działo się to w okresie, kiedy misja Bolesława Krzywoustego przybyła na Pomorze Zachodnie, aby ustanowić nowe porządki i wiarę chrześcijańską. Praca to była ciężka, gdyż lud przywiązany był mocno do swych starych tradycji. Misji przewodził biskup Otton z Bambergu, dawny kapelan ojca Bolesława Krzywoustego.

Zebrawszy garstkę wiernych, postanowił w okolicy obecnego Kamienia wybudować katedrę. Dowiedział się o tym diabeł pilnujący tych obszarów i rozgniewał się srodze. Poleciał do Szwecji i przyniósł stamtąd olbrzymi kamień, którym zamierzał zdruzgotać osadę. Zamieszkiwali tam jednak dobrzy i pracowici ludzie, którzy nie wiedzieli, co to zło. Dobre duchy więc ulitowały się nad nimi. Zrobiło się bardzo ciemno i diabeł nie mógł znaleźć osady. Zmęczony poszukiwaniami, cisnął kamień do wody w okolicy Wyspy Chrząszczewskiej.

W swym gniewie rzucił jeszcze wiele mniejszych kamieni, lecz ani razu nie mógł trafić. Wszystkie te głazy leżą dziś wzdłuż brzegów Dziwny jako nieme świadectwo tego, co się tu zdarzyło. A od największego kamienia pobliską osadę ochrzczono imieniem Kamień.

Jerzy Buczyński, Stanisław Świrko


Ofiara


W Połchowie niedaleko od Szczecina do niedawna leżał kamień duży, długi i szeroki. Według podania służył on jako ołtarz, na którym składano ofiary Bogu pomorskiemu, Trzygławowi. Rokrocznie w pewne dni zbierali się tu żercy, czyli kapłani Trzygława, i odprawiali obrzędy ku jego czci. Główne święto obchodzono jesienią, po żniwach. Były to jakby dożynki połączone z obrzędami religijnymi.

Tysiące pielgrzymów ciągnęły tu ze wszystkich stron Pomorza chcąc oddać pokłon swemu bóstwu i prosić je o dalszą opiekę i bogate plony. Głównie przychodzili mężczyźni ubrani w siermięgi, przepasani kolorowymi pasami. Niekiedy przyłączały się do nich kobiecy noszące na głowach naczółki, na które zawieszały brązowe i srebrne kabłączki skroniowe; przyodziewały się one w barwne, pasiaste stroje.

Nastrój panował świąteczny, radosny, pełen napięcia i wyczekiwania. Tłumy gromadziły się naokoło wielkiego kamienia ofiarnego. W powolnym, uroczystym pochodzie kroczyło siedmiu żerców. Przeszedłszy przez krąg ludzki, zasiadali oni na kamieniach otaczających półkolem ołtarz ofiarny. W poważnym skupieniu przygotowywali się do ofiary.

W pewnej chwili pierwszy żerca podnosił rękę do góry. Na ten znak tłumy uciszały się, a wszyscy żercy wstawali. Potem jeden z nich brał pęk kłosów pełnych ziarna i krocząc obok głównego żercy, zanosił do kamienia. Kapłani podejmowali hymn i śpiewali go w czasie ceremonii dokonywanej przy ołtarzu.

Trzygławie! Władco potężny,
który dajesz życie, plony!
Pomorzanów szczep nasz mężny
cześć ci składa i pokłony.

My słudzy, ciebie wzywamy:
przyjdź dziś do nas w dzień radości,
bądź dziś, ogniu święty, z nami,
świeć i grzej na znak miłości.

Przyjm łaskawie żertwę naszą
nie gardź zbożem z naszych łanów,
obdarz hojnie chlebem, paszą -
słuchaj prośby wszystkich klanów.

Wstrzymuj wojny, głód, pożogę,
ześlij pokój, chleb, dostatek,
łagodź gromy, zimy srogie,
dzierż opiekę ojców, matek.

W chwili kiedy rozbrzmiewała prośba o święty ogień, pierwszy żerca brał do ręki żelazne krzesiwo wraz z hubką i rzucał iskrę na snopek kłosów. Gdy na kamieniu ofiarnym błysnął płomień, radość ogarniała zebrany tłum. W tej bowiem chwili stawał między nimi Bóg Trzygław i spoglądał na nich ognistym okiem.

Rozpoczynał się pochód dziewcząt. Przychodziły trójkami ubrane w lniane sukienki, przyozdobione kolorowym haftem, a na głowach miały korony-wianki z kłosów żyta. Dziewczę idące w środku trzymało mały snopek, związany z kłosów żyta, pszenicy, owsa i jęczmienia. Dziewczęta towarzyszące jej u boku niosły duże bochny chleba.

Podszedłszy do ołtarza, dary swe oddawały kapłanowi, który kładł chleb na krawędzi ofiarnego kamienia, aby dotykały go języki świętego ognia, a snopki rozwiązywał i rzucał w płomień. Dziewczęta, a było ich kilkadziesiąt, zostały tu przysłane z różnych osiedli. One same ścinały ofiarne zboże, one je wiązały i nosiły do gumien, im też przypadał w udziale zaszczyt złożenia hołdu przed obliczem Bóstwa. Idąc śpiewały słowa pieśni dożynkowej:

Plon niesiemy, plon -
dary z wszystkich stron.

Gdy skończył się ten pochód i gdy kapłani odśpiewali pieśni, główny żerca urzędujący przy kamieniu-ołtarzu począł rozdawać zebranym chleby ofiarne. Uczestnicy obrzędu zasiadali na murawie i jedli je, a była to uczta święta, łącząca wszystkich wiernych.

Potem zaczynała się zabawa, przeciągająca się późno w noc. Brała w niej udział przede wszystkim młodzież. Pląsom i śpiewom nie było końca. Ale nawet i wśród tej wesołości nie zapomniano o Trzygławie, który raczył przybyć na to święto, i wciąż na nowo dziękowano mu za tę łaskę. Ludzie, ośmieleni zabawą, podchodzili do kamienia-ołtarza i z zadziwieniem spozierali na wgłębienia, które wyglądały tak. jakby ktoś leżąc wycisnął je kształtem swego ciała. Widzieli wyraźnie głowę, plecy, ręce, nogi. A od kamienia biło gorąco. Snadź istotnie płomienisty Bóg na nim spoczywał.

Aż do najnowszych czasów pokazywano w Połchowie kamień ołtarzowy Trzygława z odbiciem postaci ludzkiej oraz siedem kamieni ustawionych naokoło niego, na których niegdyś siadywali żercy sprawujący obrzęd.

Władysław Łęga

O chłopcach w wilki przemienionych


Biegli po lesie młodzieńcy
Za odyńcem podążając
Patrzą, a baba chrust niesie
Pod ciężarem się słaniając

Pomóżcie mi chłopcy, rzecze
Z ciężarem nie daję rady
A dla was to piórko przecie
Zaśmiali się chłopcy z baby

Na coś chrustu tyle brała
Skoro nie dźwigniesz połowy
Radź sobie, babo zgrzybiała,
Myśmy tu przyszli na łowy

Na te słowa baba rzecze:
Tako wybraliście sami
Wyście jak wilki człowiecze
Tako i bądźcie wilkami

Na czterech łapach biegajcie
Przez chaszcze leśne i osty
A spokoju nie zaznajcie
Nim was obmyje krew siostry

Tak jako rzekła się stało
W wilki zmienione chłopięta
I chociaż wilcze, ich ciało
o ludzkim życiu pamięta

Do domu tako wrócili
Choć droga nie była prosta
I w jednej chwili zwęszyli
Że owce pasie ich siostra

Skaczą jej tedy na głowę
Tako tłumacząc swą zbrodnię:
"Jedno za trzy życia nowe,
Za braci zginęła godnie"

I stają się ludźmi na nowo
A ludzką przybrawszy postać
Wracają tą samą drogą
Aby do wiedźmy się dostać

Szukają w borze pradawnym
Aż nagle poczuli zapach
Ziół wonnych dym tam na dworze
I chatę spostrzegli w krzakach

"Wyłaź tu, wiedźmo", wołają
Zapłacisz za nieżyczliwość
Za krzywdę braciom zadaną
Czeka cię dziś sprawiedliwość

I z chaty baba wychodzi
i patrzą bracia zdumieni
jak baba się w męża przerodzi
męża całego w zieleni

"Jam Jarun jest" - mąż ów rzecze
"Nie mówcie o sprawiedliwości,
Pomnijcie dzieci człowiecze
O własnej niegodziwości

Za zło spotkała was kara
O pomoc wy nie prosiliście
Do wioski pobiegliście zaraz
I siostrę swą zabiliście

Jej życie przed wasze stawione
Niewinne zgładziliście dziecię
Za czyny te krwią oprawione
Na zawsze wilkami będziecie

I rzucił klątwę swą na nie
W wilki zamienił młodzieńce
A za niegodziwców skaranie
Pokłońmy się Bogom w podzięce.

Przemko z Koła 

Wróżba Swantewita


Łagodna fala kołysała uwięzionymi na kotwicach statkami, lizała piasek przylądka, obmywała kredowe zbocza Rany. Wysoko, pośród zieleni drzew, kryły się zabudowania zwanego Arkoną.

Rojno i gwarno było tu dzisiaj. Najpotężniejszy ze wszystkich słowiańskich Bogów okazał w tym roku szczególną hojność: odwrócił burze i zimne wichry, dał ludziom zbiory obfite. Toteż dorocznym zwyczajem przybyli tu Słowianie ze wszystkich stron, by oddać cześć wielkiemu Swantewitowi, ofiarować plony i poświęcone mu zwierzęta oraz prosić o pomoc i dobrą wróżbę na przyszłe czasy.

Obszerny plac w samym środku grodu wypełniał tłum ludzi. Jedni przechadzali się, inni siedzieli w cieniu drzew otaczających świątynię Boga. Nie było słychać krzyków ani kłótni, handlarze zwinęli kramy, na twarzach malowała się powaga, należna świętemu miejscu.

W różnobarwnym, przelewającym się tłumie zwracała uwagę grupa jakowychś dostatnio ubranych ludzi. Długie brody i nieco odmienny strój świadczyły, że przybyli z dalekich stron, ale w ich zachowaniu nie można było dostrzec właściwej obcym niepewności. Dźwigali z sobą kołacz przyprawiony miodem, okrągłego kształtu tak wielki, że prawie dorównywał wysokości człowieka.

- To kupcy z Koszalina! - pobiegło szmerem wśród zebranych.

Zaraz też zrobiono im miejsce w pobliżu wejścia do świętego przybytku. Najwidoczniej cieszyli się tu ogólnym szacunkiem, skoro dostąpili zaszczytnego wyróżnienia.

Zbliżało się południe. Dobre słońce zsyłało na ziemię oddech ciepłej jesieni, a wiatr ucichł zupełnie. Stopniowo milkły rozmowy spojrzenia zgromadzonych na placu tłumów kierowały się teraz w stronę zdobionych płaskorzeźbami wierzei, osłoniętych w górze czerwonym dachem. Oto nadchodzi chwila, kiedy otworzą się i stanie w nich kapłan, by oznajmić ludowi wolę bóstwa. Jakie wyroki zapadły tam, gdzie nikt spośród zwykłych śmiertelników nie ma dostępu? Co im przyniesie rok, który przyjdzie: pokój i dobrobyt, czy choroby lub żagiew wojny?

Tłum zastygł w oczekiwaniu.

Świątynię wypełniał rdzawy półmrok. Dookoła unosiły się smugi pachnącego żywicą dymu. Z zewnątrz dobiegał szmer ludzkich głosów, tłumiony miękkością purpurowych zasłon, opadających do samej ziemi.

Pośrodku, owiany dymem kadzideł, królował poczerniały ze starości tors Swantewita. Ogromny, wyciosany z drewnianego pnia, unosił na barkach głowę o czterech twarzach, z których każda patrzyła w inną stronę świata. Jakaś niezwykła i groźna moc biła od niego. Lewą rękę oparł na biodrze, w prawej zaś trzymał róg z drogocennego kruszcu, napełniony miodem. Na słupach, podtrzymujących ramy z zasłonami, wisiały szczyty i łuki, miecze i oszczepy oraz inna broń, zdobyta przez wojowników i ofiarowana w darze potężnemu bogu. Opodal widać było siodło i uzdę, widome oznaki boskości.

Przed posągiem Swantewita stał kapłan w białej szacie, sięgającej do stóp. Długie jasne włosy spadały mu na ramiona, a cała postać wyrażała nabożne skupienie. Pochylił głowę, skrzyżował dłonie na piersiach i modlił się długo, bezgłośnie poruszając wargami. Potem wolnym krokiem zbliżył się do posągu i wyjął z ręki Boga złotem nabijany róg. Gdy stwierdził, że od ubiegłego święta nie ubyło w nim napoju - uśmiech radości rozjaśnił jego zmęczoną długim czuwaniem twarz. Znak to był nieomylny, że rok następny również przyniesie obfite plony, a nieprzyjaciel nie napadnie na spokojne zagrody kmieci.

Wylał więc kapłan stary miód pod nogi bóstwa, nalał świeżego, po czym cofnął się znowu na poprzednie miejsce i tak zaczął się modlić:

- Dzięki ci za okazaną łaskę, wielki Swantewicie! Pomnażaj plony, chroń dobytek przed zarazą, a głód i niedostatek niechaj nigdy nie zajrzą pod strzechy twego ludu...

- Dzięki ci za mądrość, wielki Swantewicie! Niech ład i prawo zawsze panują w twoich dzierżawach. Naucz ludzi wszelkich umiejętności, a książąt sprawiedliwego władania...

- Okaż swą moc, wielki Swantewicie! Niechaj nieprzyjaciel nigdy nie narusza słowiańskich grodów ni wiosek. Daj ludowi siłę i męstwo, a wróg ojczyzny niech od granic pobity odejdzie. Wielki, cztery kroć wielki Swantewicie!

To powiedziawszy, jednym haustem wychylił zawartość rogu, jakby przepijając do bóstwa, po czym szybko nalał świeżego miodu i włożył naczynie w rękę Swantewita.

Bóg stał zimny, nieruchomy, zapatrzony gdzieś w daleką przestrzeń, jakby obojętny na składane hołdy.

Zaskrzypiały otwierane wierzeje. Szmer pobiegł falą przez tłumy i zamarł natychmiast, gdy ukazała się biała postać kapłana. Stanął pośrodku nich i rozejrzał się wokoło mrużąc oczy od blasku słońca.

W tej chwili podeszli do niego kupcy z Koszalina, niosąc ów kołacz ofiarny. Kazał go kapłan postawić przed sobą, tak aby go wszystek lud widział, po czym wyciągnął w górę obie ręce i zawołał donośnym głosem.

- Witajcie nam, bracia Ranowie! Witajcie wszyscy, którzyście przybyli z dalekich stron drogami lądowymi i przez morskie otchłanie, by oddać cześć temu, który jest naszym wspólnym Bogiem, i złożyć mu w dani trud waszych rąk.

- Chwała Swantewitowi, chwała! - rozległy się zewsząd liczne okrzyki.

- Całonocnym czuwaniem i modłami - ciągnął dalej kapłan - wzywaliśmy tego, którego cztery twarze we wszystkie strony świata patrzą, by zechciał objawić ludowi swoją wolę. I oto stało się zadość naszym prośbom. Czy wszyscy widzicie kołacz, który przede mną stoi?

- Widzimy!

- Życzeniem największego z Bogów jest, abyście w przyszłym roku znowu go mogli zobaczyć. Odwrócone są od naszych krain burze i wojny, klęska nie dotknie bydła ani plonów.

Okrzyk radości wyrwał się z tysięcy piersi. Ludzie powstali z miejsc i zwrócili się twarzami w stronę świętego przybytku, wznosząc dłonie w górę na znak dziękczynienia.

Kiedy w ten sposób oddali hołd bóstwu - kapłan uciszył tłumy i tak jeszcze mówił:

- Skoro więc wola Swantewita wszystkim została obwieszczona, przeto wzywam was i upominam, szlachetni mężowie, byście zawsze pamiętali o oddawaniu należnej mu czci. A jako zwyczaj odwieczny nakazuje - każdy mężczyzna i każda kobieta niechaj złoży po jednym pieniądzu w ofierze. Nie zapominajcie również oddawać części zdobyczy wojennej, kiedy za łaską Swantewita pokonacie nieprzyjaciela na morzu lub na lądzie!

- Przyrzekamy i wierności dochowamy! - mówili ofiarnicy, oddając poświęcone Bogu dary.

Potem nastąpiły przygotowania do wróżb. Na rozkaz kapłana przybiegli słudzy świętego chramu, niosąc na rękach pęki włóczni. Zgromadzeni na placu ludzie rozsunęli się tak, że od bramy świątyni aż do skraju lasu powstał wolny, szeroki pas. Tutaj słudzy ustawili potrójny rząd włóczni, skrzyżowanych ze sobą po dwie w każdym rzędzie, wbijając je grotami w ziemię. Natomiast kapłan udał się do stajni i odmówiwszy modlitwy, wyprowadził stamtąd konia o białej jak śnieg maści, upiększonego barwnymi rzemieniami.

Przez tłumy znowu przebiegł szmer, który natychmiast umilkł, kiedy prowadzony przez kapłana koń zbliżył się do ustawionych rzędów włóczni. Wszyscy zwrócili spojrzenia na piękne zwierzę, obserwując uważnie jego ruchy. Jeśli przestąpi włócznie najpierw prawą nogą - każde przedsięwzięcie zakończy się szczęśliwie, jeśli lewą - trzeba będzie od zamiaru odstąpić.

Potem znowu zbliżyli się do kapłana kupcy z dalekiego Koszalina.

- Długa nas czeka droga w rodzinne strony, a wśród bezmiaru wód liczne niebezpieczeństwa grożą. Niechaj potężny Bóg, który widzi przyszłe losy, ostrzeże nas przed nimi i wskaże czas żeglugi, byśmy mogli szczęśliwie wrócić do domów.

Kapłan skinął głową.

- Stanie się, o co prosicie! - odpowiedział i powiódł konia na ustawione włócznie. Trzykrotnie biały rumak przekroczył rzędy, za każdym razem rozpoczynając prawą nogą.

Twarze pielgrzymów promieniały radością. Odsunęli się na bok, ustępując miejsca innym.

Później jeszcze wróżono z Unii kreślonych w popiele, aż wreszcie rozpoczęła się uczta pod gołym niebem. Tego dnia pobożność nakazywała folgowanie sobie we wszystkim, kto by zaś zachował wstrzemięźliwość, tego jako bezbożnika usuwano spośród biesiadujących.

Następnego dnia wsiedli kupcy na swój statek i udali się w podróż powrotną do Koszalina. Jaromir, wytrawny żeglarz i przywódca wyprawy, wiódł ich bezpiecznym szlakiem, starając się nie zgubić z oczu wąskiego pasemka lądu, rysującego się na horyzoncie z prawej burty.

Podróż przebiegała pomyślnie. Minęli już widoczne z daleka zielone brzegi wyspy Uznam, zostawili za sobą szerokie ujście Odry. Jeszcze tylko jedna noc - i nad ranem zarzucą kotwicę w jamneńskiej przystani.

Zbliżał się wieczór. Niebo na wschodzie poczerniało. Ledwo widoczna mgiełka zaczęła powlekać horyzont, w górze nad okrętem ukazały się zwiewne białe pasma.

Żeglarzy opanowała niepokój. Nie pierwszy raz przecież płynęli po morzu, więc wiedzieli, że zmieniające się w oczach barwy wody i nieba zapowiadają nagłą zmianę pogody. Istotnie - morze ciemniało z każdą chwilą, stawało się granatowe, niemal czarne.

Wkrótce ostry poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody. Rozkołysało się morze, na grzbietach rosnących fal pojawiły się białe grzywy. Statek pochylił się gwałtownie i zaraz potem zarył się dziobem w wodną górę. Naprężone liny wypełnił przejmujący świst.

- Do żagli! Zwijać! - głos Jaromira mocował się z łopotem szarpanego wichrem płótna.
Nadaremnie usiłowano wykonać rozkaz. Kilka żagli oderwało się od rei i powiewało teraz w powietrzu jak bezużyteczne strzępy. Niebezpieczeństwo wzrastało z każdą chwilą.

- Ściąć maszt! - krzyknął Jaromir widząc, że pierwszy silniejszy poryw wichru może wywrócić borykającą się z żywiołem łupinę.

Kto żyw rzucił się do roboty. Czepiając się belek, chwytając lin żeglarze piłowali twardy maszt. Ciemności powiększały grozę, przelewające się masy wodne w każdej chwili groziły zmyciem z pokładu. Wreszcie po niesłychanych trudach podcięty maszt zwalił się z trzaskiem, a nadbiegająca fala zabrała go z sobą. Okręt stał się igraszką szalejącego morza.

Mijały godziny. Cichła burza. Kilku żeglarzy wychyliło się spod pokładu i usiłowało przebić wzrokiem czarną jak sadza przestrzeń. Nagle ktoś zawołał:

- Widzę światło!

- Gdzie? - krzyknął Jaromir.

- Z prawej burty!

- To światło na Górze Chełmskiej! Dzięki ci, Swantewicie, jesteśmy uratowani!

W tej samej chwili burza rozszalała się na nowo. Po chwili nie było już steru. Statek zaczął odpływać coraz dalej i dalej, w kierunku przeciwnym do światła.

- Jesteśmy zgubieni! - wołali żeglarze.

Rozpacz odebrała im siły i chęć do dalszej walki. Niektórzy stracili przytomność, inni z goryczą wspominali nie spełnioną wróżbę Swantewita.

Brzask powoli rozpraszał ciemności burzliwej nocy. Pozbawiona władzy łupina jakimś cudem utrzymywała się jeszcze na powierzchni. Fale niosły ją w nieznane.

Jaromir otworzył oczy i ze zdumieniem rozejrzał się. Był w jakiejś ciepłej izbie, na łóżku, wokoło krzątali się ludzie w dziwnych ubiorach, przypominających ni to worki, ni to obszerne suknie z grubego szorstkiego materiału.

- Gdzie jestem? - zapytał.

Jeden z krzątających się po izbie ludzi podszedł do niego. W oczach tego obcego człowieka Jaromir dostrzegł wyraz życzliwości i współczucia.

- Wśród swoich, bracie żeglarzu!

- Ale gdzie są moi towarzysze ?

- Spokojnie, bracie, spokojnie! - odrzekł obcy. - Odpocznijcie teraz, boście ledwie z życiem uszli. Jeszcze się o wszystkim dowiecie.

Jaromir zamknął oczy i podobnie jak jego towarzysze zapadł w głęboki sen.

Gdy po wielu godzinach odzyskali siły, dowiedzieli się, że fale wyrzuciły rozbity statek na brzeg w pobliżu Bukowa Morskiego. Tutaj uratowali ich zakonnicy z klasztoru cystersów.

Kupcy przyjęli wtedy wiarę chrześcijańską, a w podzięce za uratowanie od niechybnej śmierci, własnym kosztem wystawili kaplicę na Górze Chełmskiej pod Koszalinem.

Gracjan Bojar-Fijałkowski

O dzielnym Piaście


Pod Kruszwicą w dawne, dawne czasy rosły w niebo wielkie, szumne lasy. W lasach żubry, niedźwiedzie, jelenie i pszczół dzikich złociste brzęczenie. Pod Kruszwicą zacne Polan plemię las karczuje, orze żyzną ziemię. Czci pogańskie święte Bogi stare, miód i mleko lejąc na ofiarę.

Słynie wkoło piękny gród Kruszwica, tam Popielą księcia jest stolica. Tam na tronie srebrnym dumnie siadłszy na swe sługi drżące Popiel patrzy.

Okrutna księcia ręka poddanych bardzo nęka. Wzdychają w borach kmiecie, myśliwi i smolarze. - Oj, źle nam żyć na świecie! Swarożyc księcia skarżę. Swarożyc Bóg nad Bogi odmieni los nasz srogi.

Pod Kruszwicą w ową porę stała chata tuż pod borem. Chata stała jasna, biała, słomą kryta, w kwieciu cała. A w niej żyli sobie cicho Piast kołodziej wraz z Rzepichą. Choć chodzili w zgrzebnym płótnie, choć chodzili w łapciach z łyka, żyli dobrze i niesmutnie, pszczela grała im muzyka. Orał pole Piast wesoły prostym radiem we dwa woły. Woły oba były siwe, a Piast oczy miał poczciwe. Gdy zaorał - nie spoczywał, tylko z barci miód - dobywał. A gdy skończył, koła toczył Piast, co miał poczciwe oczy, duszę śmiałą, myśli prawe i wśród ludzi dobrą sławę.

A żona Rzepicha, gosposia nielicha, uwijała się jak pszczoła po zagrodzie swej dokoła. Rzepę siała, groch łuskała, ciężkie żarna obracała.

Bursztynami świeciła, len na płótno międliła i Piastowi na obiad prażmo z sadłem warzyła.

Aż w jeden ranek cichy jak dym, jasny jak strzecha, gdy w słońcu lśni, mały syneczek urodził się im. I kwili w chacie już sześć dni. Zaś dnia siódmego uroczystego wnieśli do izby ziela wonnego.

Wnieśli wrotyczu i macierzanki, związali w pęki, popletli w wianki, piaskiem złocistym wkoło sypali, bo wielkich gości się spodziewali. We cztery rogi świętej kaszy rzucili, z białego kura polewki uwarzyli i święte słowa do Bogów wymówili.

I przyszły dnia siódmego trzy Rodzanice, z bogów krainy jasne dziewice. Z nieba po tęczy do chaty szły, weszły do izby przez zamknięte drzwi.

- Jesteśmy Rodzanice, jasne dziewice. Z krainy Bogów idziemy, synkowi dolę niesiemy. Wróżbę niesiemy i los - tak powiedziały w głos.

Piast i Rzepicha na ziemię padli, serca im biją, na licu zbladli. Ku jasnym pannom ręce podnoszą, o szczęście syna pokornie proszą: - Rodzanice w złotej szacie, jaką dolę dziecku dacie? Dajcie dolę jasną, białą, żeby mu się dobrze działo. Dajcie dolę jasną, miłą, żeby mu się szczęście wiło.

A Rodzanice podchodzą blisko i pochylają się nad kołyską. Tańczą w powietrzu powietrzny taniec i mówią słowa niespodziewane:

- Będziesz księcia synem-pierwsza powiada. 
- Będziesz księżnej synem - ta druga gada. 

A trzecia schyla się nad dziecięciem i szepcze słodko:                    

- Zostaniesz księciem.

Zdumiona słucha Rzepicha, zdumiony słucha Piast. I myślą sobie cicho: 

- Czy one szydzą z nas? - Ja jestem żona kmiecia! 

- Ja jestem prosty kmieć! Lecz pytać nie śmieją przecie, słowa nie śmieją rzec.

Obeszły Rodzanice kolebkę razy trzy, wychodzą już dziewice poprzez zamknięte drzwi. Po jasnej tęczy poszły odwiecznej tam, gdzie mieszkają Bogi słoneczne. Lecz w pustej izbie jest jeszcze blask i jeszcze klęczy Rzepka i Piast.

Wyrasta synek jako lnu kwiat, wyrasta synek jak młody las. Mknie rok za rokiem, już siedem lat! Już postrzyżyny sprawić mu czas. Dać imię nowe i włosy ściąć, jako jest zwyczaj stary od lat, aby wśród mężów mógł chłopiec siąść, pod ojca pieczę by poszedł chwat. Lecz choć wesoły wielce ten dzień, nad chatą Piasta zawisnął cień. Bo smutną dolę zesłały bogi, bo książę Popiel, chciwy i srogi, w Kruszwicy siedząc na pięknym dworze, poddanych swoich gnębi jak może.

Grabi kmieciom trzody, żółty wosk i miody. Kto dobytku broni, pali mu zagrody. Drogi bursztyn bierze, bobry, gronostaje. Dziki jako zwierzę, dzikich sług ma zgraję. Więzi wolnych kmieci, w ciemnych lochach głodzi. Strach po kraju leci, w trwodze starzy, młodzi. Milczy lud niebożę, choć wielka udręka.

Piast milczeć nie może, księcia się nie lęka. Młody i zuchwały kraj buntuje cały. 

- Cierpimy zbyt wiele! Precz z księciem Popielem!

I na czele junaków wnet staje, na sług księcia porywa się zgraje. I odbiera, co biednym zabrali, kmiecych zagród nie daje im palić. I ukrywa w swej chacie pod borem tych, co zbiegli przed księcia toporem. Sława jego wokoło urasta i lud kocha kołodzieja Piasta.

Gniewny Popiel sług wysłał gromadę i przykazał cnego Piasta zabić. On zbiegł w lasy przed zbirów napadem, lecz mu chatę zdołali ograbić. Wzięli ziarno i grochu trzy wory, wzięli krowy, kobyłki i woły, wzięli płótno i bursztyn z komory.

Dziś u Piasta dom pusty, stół goły. Czym zastawić święty stół cisowy, kiedy pusty spichlerz modrzewiowy? Płacze w kącie Rzepka gospodyni. Z czego gościom kołacze uczyni? Jakież ja ci zrobię postrzyżyny, miły synku, syneczku jedyny!

A tu goście idą, jadą, przyszedł sąsiad wraz z sąsiada, na cisowych siedli ławach, prawią o tych smutnych sprawach. Ten i tamten głośno wzdycha, ta i tamta płacze z cicha, tuli synka cna Rzepicha.

Lecz powiedzcie mi, do kogo dwaj wędrowcy idą drogą? Na dziedziniec w cień lipowy, gdzie na żerdziach końskie głowy, wchodzą z wolna, utrudzeni, w jasne słońce zapatrzeni. Głową każdy z nich przerasta onych sąsiadów i Piasta.

Biegnie Piast wędrowców witać, biegnie Rzepka pracowita, niosą wodę ku spragnionym, moszczą ławy utrudzonym. Zaś syneczek, rad im szczerze, z rąk kostury ciężkie bierze, nabijane krzemieniami, nacinane nacięciami.

Siedli godnie dwaj mężowie, a Piast ku nim słowo powie: 

- Gdy wędrowiec niespodziany zajdzie pod mój dach słomiany, to uciechę wielką czyni mnie i żonie gospodyni. Gdy gość zacny przyjdzie do dom, to go widać bogi wiodą, więc mu duchem wynieść trzeba sera, miodu, mięsa, chleba. Lecz dziś u mnie rzepa sucha, nie ma czym napełnić brzucha, Chociaż święcim postrzyżyny wśród sąsiadów i rodziny, choć dziś wielkie święto w chacie przecie tego nie poznacie. Książę Popiel bydło pobił, srogą biedę w domu zrobił. Kazał sługom dom najechać, garści mąki nie poniechać. Więc darować, prosim, raczcie i ubóstwo nam przebaczcie. Wstyd mi wielki. Rzepka żona takoż, widzę, jest strapiona.

Słuchają obcy mężowie, aż starszy słowo powie: 

- Idź, Rzepko, do komory, odsuń u drzwi zawory. 

Obacz, nie ma zaś czego dla gości sposobnego. 

- Po cóż iść do komory, puste beczki i wory, Po cóż serce mam ranić, toś tam nie ma nic a nic. 
- Idźże przecie i zobacz. może co się gdzie chowa. Może znajdziesz kęs czego do jedzenia zdatnego.

Poszła Rzepka, w drzwiach staje, wielki okrzyk wydaje. 

- O Bogowie! Czy czary? Toć tu jadła bez miary! Kobyle mięso w połciach wędzone, kołacze słodkie z miodem pieczone. Sery bieluśkie jak w niebie miesiąc, mleko i piwo we dzbanach świecą.

Skąd się wzięło to wszystko? Hej, było dziwowisko! Goście stoły zasiedli, dziwili się i jedli. To dopiero biesiada! Rzepka krząta się rada. Temu piwa dolewa, temu mięsa dokłada.

A gdy zjedli do syta, Piast wędrowców zapytał: 

- Czy jesteście Bogami, czyli Bogów posłami? Czy was przysłał Swarożyc, czyli jaki też Bożyc? Czy z daleka, czy z bliska, czy z wysoka, czy z niska przychodzicie w me progi, w mój dom kmiecy, ubogi?

- Przychodzimy z dala, nie z bliska, z wysoka, nie z niska. Stamtąd, gdzie zorza wschodzi i gdzie się tęcza rodzi. W ludzkie serca patrzymy, dobrem dobro płacimy. Dobro mile przywitaj, a o imię nie pytaj. Bo jak słońce przed świtem imię nasze zakryte.

- Dobro mile przywitam, już o imię nie pytam. Pragnę ino jednego: postrzyżcie synka mego. Starodawnym zwyczajem dziś się imię mu daje. Więc was proszę, pielgrzymie, sami dajcie mu imię.

I zaczął się obrzęd postrzyżyn. Synaczek się wolno przybliżył, spogląda ciekawie, nieśmiało. Co teraz się będzie z nim działo? I cieszy się wielce, i boi, wzniósł oczka błękitne i stoi. Niewiasty z Rzepichą śpiewają, pod władzę ojcową go dają.

Rosłeś jak brzoza w lesie siedem lat, u matusi w komorze rosłeś wolny, niebożę, jako lnu błękitny kwiat. Teraz pod władzę ojca iść ci czas. Przeszły lata jak woda, przeszła dziecka swoboda. Już, najmilszy, żegnasz nas. Pośród mężów zasiędziesz, nowe imię mieć będziesz, gdy nożyce włos płowy dziś obetną z twej głowy, gdy obetną pierwszy raz w postrzyżyn święty czas.

Pielgrzym nożyce ujmuje w ręce, obcina jasne włosy chłopięce. Obcięte włosy na ziemię lecą, na ziemi wkoło jak złoto świecą. Pielgrzym wzniósł głowę, dotknął mu czoła, spojrzał na słońce i głośno woła:          

- Oto na sławy pełne życie daję ci imię, Ziemowicie!

Więc zaszemrali wkoło wszyscy, ojciec i macierz, krewni bliscy: 
- Ziemowit! Jakie piękne imię! Dzięki, o dzięki ci, pielgrzymie!

A mąż nieznany na to powie:

- Nowinę niosę wam, druhowie! Ty, kmieciu Piaście, księciem będziesz. Ty, Ziemowicie, tron posiędziesz. Szeroko Piastów ród zasłynie i będzie wielki w tej krainie.

Zdumiona słucha gromada, wtem z lasu jeździec wypada. Konia zatrzymał i dyszy, i woła z wielkim przejęciem:

- Popielą zagryzły myszy! Już koniec z Popieleni księciem! Piast teraz księciem zostanie! Tego chcą wszyscy Polanie. Niech żyje Piast! - I z daleka pozdrawia ich i ucieka.

I znika w pyłu tumanie, by innym nowinę zanieść. Ach, gdzież są pielgrzymi owi, co tron wróżyli Piastowi? Gdzie są? Szukają ich wszyscy, Piast i rodzina, bliscy. Lecz znikli jak w słońcu rosa. Może się wznieśli w niebiosa, tam, gdzie Bóg jasny, Swarożyc siedzi na teczy i zorzy i czuwa, strojny w promienie nad całym Polan plemieniem.

Anna Świrszczyńska


Lech, Czech i Rus


Było braci trzech.
Jeden Rus, drugi Czech,
A trzeci Lech.
Każdy wzrostu pięknego,
Każdy serca śmiałego,
każdy dzielny jak sokół miał drużynę przy boku.
Każdy wojak w drużynie niósł łuk, tarczę i topór.
W zgodzie bracia ci żyli,
za turami gonili,
łosie w borach ścigali,
jedną mową gadali.
Aż przyszedł wreszcie czas taki,
że rozleciały się ptaki,
że powiedzieli we trzech,
Czech, Rus i Lech:
- Świat szeroki naokół,
a z nas każdy jak sokół.
Przestrzeni nam potrzeba,
własnej ziemi i nieba.
Każdy ze swą drużyną niech jedzie w stronę inną.
Niechaj gród swój postawi,
dobre imię rozsławi.
I bratnim zwyczajem całowali się wzajem,
wzajem dłonie ścisnęli,
na drużyny skinęli.
- Żyjcie w szczęściu, bratowie,
Bogowie dajcie siłę i zdrowie.
Nic serc naszych nie zmieni,
choć będziem oddaleni.
Tak powiedzieli we trzech,
Czech, Ruś i Lech.
Czech jechał na południe w krainę żyzną cudnie.
Ujrzał Wełtawy fale i już nie spieszy dalej.
Zatrzymał swe orszaki, kazał poić rumaki.
- Postawię tu grodzisko przy rzece blisko.
- I u Wełtawy wód wzniósł Prahę, piękny gród.
Zaś Rus na czele młodzi
Jechał, gdzie słońce wschodzi.
Jechał przez stepy, bory, poranki, dnie, wieczory,
aż z konia zsiadł bystrego u Dniepru brzegów.
- Tu gród mocny postawię,
we świecie go rozsławię.
Kijów niechaj się zwie,
tu będzie władztwo me.
Lech z junakami zasię na zachód spieszył w tym czasie.
Przez bór jadąc wspaniały świat przejechał niemały.
Aż po długiej podróży białego orła ujrzał.
Leciał orzeł do słońca nad lasami bez końca,
piórami ślicznie świecił, w Lechu zachwyt rozniecił.
- Orle, ty mnie zaprowadź,
gdzie mam dom swój zbudować.
Gdzie mam gród swój postawić. dobre imię rozsławić
Orzeł Lecha pozdrawia, ludzkim głosem przemawia:
- Tu na dębie najwyższym, co jest słońcu najbliższy,
tu na dębie szumiącym, w czysty miesiąc patrzącym,
pod miesiącem, pod gwiazdą, białych orląt mam gniazdo.
- Tu ci z konia czas zsiadać, gród warowny zakładać,
gród warowny postawić, swoje plemię rozsławić.
Będą wśród tej krainy żyć twe wnuki i syny,
wnuków wnuki i dzieci tu, gdzie gniazdo me świeci
I zsiadł z konia Lech śmiały, gród zbudował niemały.
- Niechaj Gnieznem się zowie, bo tu w gnieździe - orłowie.
W długie wieki jaśniała Gniezna piękność i chwała.
Biały orzeł strzegł grodu i polskiego narodu.

Anna Świrszczyńska

Słońce piecze lisa


O, mężu mój kochany,
przywieźże mi coś z Rany.
Cóż przywieźć mam ci, żono?
Dzban złoty i wrzeciono,
i pierścień i opony
z cisowych skrzyń Arkony.
To, mężu mój kochany,
Z białej mi przywieź Rany.

Tak brzmi stara pieśń, zrodzona w czasach, kiedy na Świętowitowym przylądku Rany, na oślepiającej bieli jego kredowych urwisk stała kątyna Ojca Słowiańskich Bożyców. Wyniosła, z daleka widoczna, przyciągała spojrzenia okrętników, a wieści o nagromadzonych w niej skarbach budziły pożądliwość niemieckich i duńskich piratów. 

Esbernus i Suno, sławni zbóje morscy, a nawet sam Waldemar, król Danii i biskup Absalon, brat jego, doradca mądry, niestrudzony, patrzeli ze swych statków na ostrokoły i wały trójrogiego grodu, na Bramną Wieżę, na wysokie, rzeźbami pokryte ściany chramu Świętowita, na łamany, czterospadowy, pomalowany krwistą czerwienią dach świątyni - i chciwość zapalała w ich przekrwionych od wiatrów oczach złe światełka.

Zaciskali dłonie na inkrustowanych srebrem i miedzią rękojeściach rycerskich mieczów. Zagryzali wargi do krwi. Pragnęli zdobyć pogańskie gniazdo, zagrabić złoto, które żercy gromadzili w cisowych skrzyniach skarbca, daniny, łupy wojenne, bogate dary znoszone tu od wieków przez Słowian ciągnących z daleka i bliska po wróżby, po wodę z cudownego źródła, na dożniwki i obiaty. Trzymał jednak grabieżców na wodzy lęk przed Wszystkowidzącym Włodyką Czerwonego Gromu.

Potężny był to Bóg i bogaty! Nie tylko każdy mieszkaniec i mieszkanka Rany składali mu co roku srebrny denar, nie tylko każdy rybak niósł tu dziesięcinę z połowów śledzia na Arkońskiej Głębi. Również cudzoziemcy starali się zapewnić sobie przychylność niebieskiego kowala. Wiedział biskup Absalon, że Swen, król duński, chrześcijanin, przysłał Świętowitowi drogocenny puchar. Słyszał też, iż warownej kątyny strzeże trzystu zbrojnych jeźdźców, a sam Ojciec Bożyców wyrusza nocami z grodu, by mścić się na nieprzyjaciołach.

- Biały koń jego wróżebny - powiadano na Pomorzu, w Niemczech i Danii - choćby wieczorem oczyszczono go najpieczołowiciej i na trzy spusty zamknięto w kątynnej stajni, rano stoi przy żłobie okryty pianą, zbryzgany krwią wrogów, znużony jak po dalekiej nocnej wyprawie.

Nad przylądkiem krążyły siwe orły. Donośnym kwileniem ostrzegały chrapliwie śmiałków-łupieżców:

Świętowit z białej Arkony, której straż czuwa skrzydlata,
spogląda na cztery strony nieobeszłego świata,
zna myśli, widzi zamiary ukryte w głębinie serca,
nie ujdzie surowej kary żaden zbój, złodziej, bluźnierca...

Grzywiaste fale, łamiące się pieniście u podnóża skał rozjarzonych słońcem, huczały groźnie tysiącem głosów:

Dumna i niezwyciężona, wrogim mieczem nie zdobyta,
nad Bałtykiem trwa Arkona - gród warowny Świętowita,
orłów nad nią siwych stada kraczą pośród chmur złowieszczo:
Biada łotrom, zbójom biada, biada zdrajcom i grabieżcom...

Bledli cudzoziemscy korsarze, wojownicy, królowie. Mocniej naciskali stery lotnych okrętów. Z pustymi rękoma zawracali do ojczystych portów.

- Nie mierzyć się nam z arkońskim Świętowitem - zasępiali się wrogowie. - Nie dosięgnąć włócznią słońca!

I długo jeszcze chyba byłaby Świętowitowa kątyna, gdyby nie rański kniężyc z przylądka Lisków. Imienia jego nie zachowało ludzka pamięć. Przetrwało jedynie przezwisko: Liszka.

Różnie tłumaczą, skąd się to przezwisko wzięło. Jedni mówią, iż od rodzinnego jego Liskowa przy Omańcu. Inni, że od rudej lisiury, którą zarzucał na kolczugę. Inni jeszcze, że nazywano go tak dlatego, bo chytry był jak lis.

On to przecież podczas wielkiego wiecu, pod bokiem Ciesława, księcia Rany, ukradł pięknego konia jednemu z rycerzy biskupa Absaloma, posła króla Waldemara. Ścigany za tę kradzież uszedł na dwór Przybysława, władcy Obodrzyców. Chodziły słuchy, że przyjął wraz z nim chrzest, a potem pokumał się z korsarzem Sunem, pobratał z Esbernem Duńczykiem i zyskał przebaczenie obrażonego biskupa. Zdumieli się więc Ranowie, kiedy na wiosnę 1168 roku ujrzeli Liszkę w tłumie pątników z Wałąga, Puszczy, Zadoru, Granicy, Buga, Omańca, zebranym na błoniu i wałach Arkony.

Miano tam owego dnia w obecności Jaromira, brata księcia Ciesława, sprawować wróżby: wojna czy pokój władać będzie w tym roku białą Raną. Podnieśli ku słońcu twarze arkońscy żercy w kłobukach wysokich, stożkowatych. Pod przewodem najstarszego z wróżbitów, sędziwego Dębora, męża o włosach siwych, w długie splecionych warkocze, zawiedli starodawny chorał:

Kowalu, któryś słońce nam wykował,
Włodyko Gromu, włócznio piorunowa,
łask nieustannych bijąca krynico,
w bój nas zwycięsko wiodąca stanico,
rogu biesiadny pełen wonnych miodów,
oko północy, wschodu i zachodu,
promieniująca południa źrenico,
rozjaśnij słońcem łask poczwórne lico;
Ojcze Bożyców, święty, mocny, prawy,
objaw nam jutra nieodgadłe sprawy...

Ze stajni przy kątynie wywiedziono świętego siwka. Poprowadzono go między wróżebne włócznie. Stąpał powoli, rozważnie, ale przecież nastąpił złotopodkutym kopytem na jedno z drzewc. Zadrżał jak piorunem rażony. Dęba stanął. Powiał nie strzyżoną grzywą.

- Wojna... - załamał ręce Dębor.
- Wojna... - powtórzyli ofiarnicy.

Schmurzyło się słońce. Dmuchnął zimny wiatr od morza. Niepokój zawładnął sercami. Tu i ówdzie podjęto w tłumie błagalną pieśń:

O Świętowicie, włodyko gromu,
czuwaj nad strzechą naszego domu,
od ognia, od srogiej wojny,
ochroń nas, panie, piorunem zbrojny...

Kiedy zaczęto składać żercom dary, Liszka z Liskowa pochylił się przed Dęborem. Ofiarował mu mieszek srebrników, prosząc o odpuszczenie winy.

- Ukradłem konia - mówił chytrze. - Wszelako nie swojakowi, jeno słudze duńskiego biskupa. Przyjmij mnie, cny ojcze, w poczet zbrojnych jeźdźców - strażników kątyny! Służyć pragnę wielkiemu Świętowitowi wiernie z całego serca, z sił wszystkich.

Spojrzał siwy wróżbita na kniężyca w rudej lisiurze. Zastanawiał się, jaką dać mu odpowiedź.

- Osłoń mnie przed sądem księcia Ciesława - prosił dalej skruszony koniokrad - Wstaw się za mną do Jaromira. Dozwól wodą ze świętego źródła obmyć zmazę, która czoło me skalała.

Wahał się wróż sędziwy.

- Wojna będzie, jako orzekły wróżby - nalegał Liszka. - Idą czarne chmury burzy nad biała Ranę. Przyda się wam mój miecz, wypróbowany w niejednej bitwie na morzu i ziemi. Gotów jestem walczyć do ostatniej kropli krwi, aby wielkiemu Świętowitowi....

Nie dokończył, z wieży bowiem nad warowną bramą zahuczał róg, rozległ się krzyk strażnika:

- Okręty! Wrogie okręty ciągną z zachodu!
- Flota ogromna stanęła u naszych brzegów - donieśli trochę później zbiegowie nadbiegłszy z Jasmątu przesmykiem Skobii. - Zbrojne hufy lądują pod Stobnicą.

Przerwano obrzędy. Wyrwali Ranowie oszczepy w ziemię zatknięte. Podnieśli las włóczni, zawarli bramę, wylegli na wały. Książę Jaromir skrzyknął kniężyców. Ślepy Mieszko, woj mądry, dowiadywał się u zbiegów, kim są napastnicy.

- Danowie - odpowiadali jedni. - Król Waldemar i biskup Absalom im przewodzą.
- Obodrzyce - mówili drudzy. - Niosą znaki księcia Przybysława-Wiarołomcy!
- Są z nimi i Pomorzanie - wołali inni jeszcze. - Widzieliśmy czerwone gryfy na wojennych proporcach!

Książę Jaromir mieczem błysnął:

- Do broni, Ranowie! Nakaż, Dęborze, żercom swoim wynieść z kątyny świętą stanicę, wywiesić nad ostrokołem bojowe nasze proporce!

Zakwiliły siwe orły nad czerwonym dachem świątyni. Trzystu strażników kątyny krzyknęło potrząsając groźnie sulicami, mieczami, toporami:

- Biada łotrom, zbójom biada, biada zdrajcom i grabieżcom!

Zawrzał bój zacięty. Przez wiele dni Ranowie dzielnie odpierali wroga, a żercy wznosili błagalne modły do Włodyki Gromu, Niebieskiego Kowala, Ojca Bożyców. Liszka z Liskowa, kręcąc się w ciżbie wojów, na próżno szeptał im chytre słowa o potędze oblegających wojsk.

- Objawił mi Świętowit, iż Gręca, mężny dziedzic Granicy, ciągnie nam na odsiecz - ogłosił pod wieczór dwudziestego siódmego dnia Dębor-wróżbita i podniósł wojowników na duchu.

Wtedy kniężyc w rudej lisiurze podstępu się chwycił. Późną nocą lisimi krokami zakradł się do ciemnej, długiej na sto łokci gardzieli bramy warownej. Ogień po kryjomu podłożył. Nad ranem stanęła w płomieniach Bramna Wieża. Zgorzała wzorzysta stanica na jej szczycie. Płonące palisady na spadzistych wałach gaszono wodą, a gdy jej zabrakło w cudownym źródle - białym mlekiem klaczy i krów, odpierając jednocześnie zaciekłe szturmy nieprzyjaciół. Dopiero około południa wróg przedostał się przez spalone wierzeje do warowni.

- Tędy, tędy - wiódł Liszka napastników.

Na progu kątyny padł ślepy Mieszko z pękniętym brzeszczotem w kostniejącej garści. Danowie z krzykiem wtargnęli do świętego przybytku, między cztery rzeźbione słupy, tam, kędy najstarszy z ofiarników zamiatając ziemię nie śmiał odetchnąć, by nie skalać swym oddechem potężnego bóstwa. Zdarli czerwone opony. Stanęli przed posągiem o czterech głowach, podgolonych brodach i włosach przystrzyżonych na rańską modłę.

- Kres twego władania! - ryknęli.

Ogromny posąg z rogiem biesiadnym w prawicy, lewą ręką wsparty pod bok, odziany w szatę sięgającą goleni, stojąc na niewidzialnej, bo w ziemi ukrytej podstawie z wielkich głazów, patrzał w cztery strony świata. Wyniosły, obojętny, pozwalał wojownikom kłębiącym się u jego kolan grabić złotą uzdę, siodło, miecz wielki, obosieczny. Pozwalał plądrować im z cisowych skrzyń skarby nieprzebrane: złote i srebrne monety, łańcuchy, puchary.

Drgnął dopiero, gdy Esbernus i Suno uderzyli toporami w golenie figury i jęli bić na przemian, mocno, zapamiętale. Drgnął po raz wtóry, kiedy chytry Liszka pętlę rzucił mu na szyję. Pociągnęły powróz dziesiątki rąk. Zachybotał posąg Świętowita i runął z hukiem, druzgocząc ścianę zdradzonej swej kątyny. Wywleczono go przez ten otwór na dziedziniec.

W głuchym, kamiennym milczeniu patrzeli Ranowie na pohańbienie włodyki białej Arkony. Książę Jaromir, obodrzycki Przybysław, władcy Pomorza oczy odwrócili. Biskup Absalon podniósł się w strzemionach ze srebra. Wznosząc w dłoni krzyż złocisty, rubinami sadzony, drugą ręką, w której miecz goły dzierżył, bramę wyważoną wskazywał:

- Do obozu powleczcie bałwana pogan! - wrzeszczał. 

- Niech tam kucharze nasi na szczapy go porąbią! Niechaj z drew tych ogień rozpalą, by w nim woły piec na ucztę dla zwycięzców!

Zachichotał Liszka z Liskowa. Zatarł ręce rudym włosem porośnięte i rzekł, by się przychlebić Duńczykowi:

- Obaczymy, czcigodny biskupie, jak ten, co gromem płomienistym władał, palić się będzie. Kto ogniem wojował, niechaj od ognia też zginie!

Wróżbita Dębor, siedzący dotąd w osłupieniu pośród dymów zgliszcz, podźwignął się z ziemi. Kłobuk spiczasty z głowy zdarł. Siwymi warkoczami potrząsnął. Wzniósł pięść ku chmurnym niebiosom i przeklął rozchichotanego kniężyca:

Obyś się wiecznie palił ze sromu,
Lisie, coś zdradził Włodykę Gromu;
niech wstydem pieką żary cię słońca
po wieki wieków, do świata końca!

Zdrajca roześmiał się jeszcze głośniej:

- Wróble płochliwe strasz, staruchu, klątwami swoimi, nie mnie, królewskiego druha - parsknął i poszedł na brzeg dopilnować smardów ładujących na okręty cisowe skrzynie, pełne skarbów zagrabionych.

Świętowitowy żerca osunął się w popioły zalegające podwórzec. W modłach się pogrążył. Dłońmi uszy zasłonił, by nie słyszeć pieśni zwycięzców, ucztujących w obozie, za wałami:

Kowalu, któryś słońce miał wykować,
kędyż jest twoja włócznia piorunowa?
Pod topór poszła krnąbrna twoja szyja,
z rogu twojego król Waldemar pija,
w pętach popłyną twoi wojownicy
na statkach do duńskiej stolicy,
siwy twój rumak, co śmierć siał i zgrozę,
powlecze łupy z duńskim sprzężon wozem,
kresu dobiegło długie twe władanie,
ciury drwią z ciebie, Gromowładny Panie!

Krótko przed zachodem słońca król Waldemar przypomniał sobie, komu zawdzięcza tryumf.

- Kędyż jest ów rański kniężyc, który wydał Arkonę w nasze ręce? - zapytał biesiadników. 
- Chcę łańcuchem złotym obdarzyć go za śmiały czyn.

Zaczęto szukać chytrego woja. Esbernus i Suno dopytywali oń rycerzy, służebników, żeglarzy.

- Załadował biskupi okręt skarbami i odpłynął - rzekł im jeden z okrętników. 

- Powiadał, iż ma rozkaz czcigodnego biskupa odwieźć część łupów do Reskildy.

Obaj korsarze przynieśli tę wieść do obozu. - O, tam - wyciągnęli ręce ku morzu - widać jeszcze jego żagiel!

Podnieśli się książęta. Pośpieszyli na białe urwisko.

- Gońcie go! - krzyknął król.
- Nikt go nie doścignie - zmarszczył brwi biskup Absalon. 
- Chytry zeń lis! Zabrał mój statek, najlotniejszą z naw naszych. Lada chwila zniknie za widnokręgiem.

Nim to wszakże nastąpiło, dosięgła zbiega klątwa Dębora-wróżbity. Grom z jasnego nieba, ognisty piorun niepokonanego Świętowita, ugodził w maszt okrętu, zapalił płachtę żagla. Korab rozgorzał jak smolna pochodnia i płonąc zanurzył się za granicę morskiego horyzontu.

Od tego wieczoru zawsze, gdy nad widnokręgiem ukaże się chmura przypominająca kształtem kowadło, zza którego sterczą płomienne rózgi, kiedy pojawi się na niebie obłok zwiastujący burzę, biały u góry, niżej ciemnoszary, a dołem rozlewający się w lisią rudość, kaszubscy rybacy śpiesznie zawracają czółna w stronę brzegu.

- Słońce piecze lisa - powiadają z zabobonną trwogą.

Co do słowa bowiem wypełniło się przekleństwo najstarszego z ofiarników Arkony, wróżące przebiegłem zdrajcy z Liskowa pomstę niebieskiego kowala.

Liszka, co zdradził Włodykę Gromu,
wiecznie się w dali pali ze sromu,
tam, pod kowadłem gniewnego Boga...

Franciszek Fenikowski