Szary poranek wtulił się w złotawe promienie wchodzącego słońca i dzień niepodzielnie zapanował nad lasami, jeziorem i ziemią.
Lustrzyło się srebrem jezioro, marszczyło się pod upadającymi blaszkami złotawych liści i cicho biło o zielonkawe brzegi rozległej polany. Pieszczotliwie lizały błękitne fale odbicie Świętowitowej gontyny, stojącej u stóp szemrzącej wody. Szeleściły liście brązem jesieni pokryte i wciskały się nawet do przybytku Świętowita.
Posąg Świętowita spoglądał w cztery strony świata i surowymi obliczami patrzył na czterech dozorujących drzewidów otulonych lnianymi sukniami. Długie, siwe włosy i brody poruszał niesforny wiatr jesienny. Zmęczone oczy tkwiły gdzieś w przeciwległych kątach, a usta szeptały słowa jakiejś modlitwy. Cisza i mrok panowały w nawiedzonej wiatrem jesiennym świątyni.
Gdzieś, z sioła położonego wśród lasu słychać było szczekanie psów, od czasu, do czasu ostre pianie kogutów czy żałosne beczenie owiec. Czasem wdarł się w tę zwierzęcą symfonię przeraźliwy skrzyp studziennego żurawia czy krzyk ludzki.
Lekko unosił wiatr opadłe liście z drzew i słał złoty dywan na drodze wiodącej od świątyni i ginącej gdzieś w czarnej ścianie lasu leżącego na końcu polany.
Słońce wskazywało popołudnie, wiatr uspokoił się nieco i liście legły spokojne.
Głosy dobiegające od sioła zbliżyły się raptem. Ponad wszystkim górowały głosy ludzkie. Z lasu powoli zaczął wyłaniać się orszak z ludzi i zwierząt złożony. Przodem szły dziewy postrojone w białe suknie, wrzosowe wianki na głowach, opasane dębowymi liśćmi, niosąc płody Matki-Ziemi. Szły pełne radości i wesela, żartując i dowcipkując z chłopakami kroczącymi obok, którzy strojem nie różnili się wiele, bowiem, suknie ich nie były takie długie, włosy krótsze, na których brakło wrzosowych wianków. Jeden niósł wielki młot kamienny - symbol pracy, inny topór, tamten znów prowadził cielę i owcę stąpającą z żałosnym beczeniem. Przed nimi, w pewnej odległości, szedł włodarz sioła, siwy już i stary, ale krzepki i pełen zdrowia. Wiatr muskał zmarszczkami zoraną twarz i siwe włosy opadające bujnymi falami na potężne ramiona. Szare i dobre oczy patrzyły mądrze wokoło, a od czasu do czasu zwracały się ku rozbawionej gromadzie, wtedy miękły, przesłaniając się łzawym rozrzewnieniem.
Za rozbawiona młodzią ciągnęli starsi, lecz zajęci żywą rozmowa, mało zwracali uwagi na śmiech i radość młodzieży. Zbliżali się znacznie do świątyni.
Włodarz nagle odwrócił się, przystanął i spojrzał surowo na rozweseloną gromadę. Przycichł gwar i tylko jeszcze jakiś spóźniony śmiech wzbił się jak skowronek w powietrze i zniknął gdzieś w błękitnym niebie.
Młódź widocznie zrozumiała nieme napomnienie, płynące z siwych oczu, bo poczęła porządkować szyk, poprawiać suknie i wieńce na głowach.
W drzwiach świątyni stał Wielki Drzewid odziany w powłóczystą, lnianą szatę, w ręce dzierżył znak ognia, świąszczycę, osadzoną na ciężkim brązowym drągu. Nogi tkwiły w sandałach bogato zdobionych złotawym bursztynem. Uroczysty wyraz twarzy ochłodził weselny nastrój młodych. Na dany znak przez włodarza cała gromada zatrzymała się.
- Witam was w imieniu Wielkiego Świętowita - donośnym głosem zawołał Drzewid.
Cisza zaległa polanę. Majestat Świętowita spłynął na serca i dusze ludzkie.
- Minęło lato - zaczął Drzewid - i dobry Bóg dozwolił nam oglądać plony tego, co nasz trud i ręka zasadziła. Stajemy dziś przed Nim, by dać ofiarę z owoców pracy naszej. Niech hojność jego spadnie na wasz wysiłek i oświeci dusze wasze światłem świętym, i da odpocznienie umęczonym ciałem, waszym. Składajcie ofiary z podzięką za dary, którymi obsypał was Wszechmogący Świętowit. Niech myśli i czyny wasze chwalą moc i potęgę Jego.
Zapanowała cisza. Jeno dziewy, niosące złoty wieniec pleciony z pszenicznych i jęczmiennych kłosów, postąpiły kilka kroków i złożyły złocisty krąg u stóp posągu. Po nich mężczyźni składali symbole trudu i wysiłku: młot i topór. Teraz już posypały się dary. Czerwone jabłka tryskały świeżością, plastry miodu, wyjętego z barci, syciły zapachem. To mleko, to placki jęczmienne, jaja, ba, nawet lniane koszule cieszyły oczy swoją bielą. Jeden z chłopaków prowadził owcę, drugi wołu na ofiarę Bogu.
Przesiąknięta dymem gontyna, nagle przesyciła się wonią zbóż, owoców i miodu. Na widok darów złożonych u stóp posągu twarze zaświeciły się radością i szczęściem.
Powstał Drzewid, ujął w swe ręce róg napełniony miodem, powoli niósł go do ust, przechylił i pił aż do dna.
Obiata dopełniła się.
Odwrócił się do ludu, wzniósł ręce ku niebu i wyrzekł słowa pełne powagi:
- Niech Świętowit błogosławi wam na nowy trud i znój.
Skrzyżował ręce na piersiach i zamarł w bezruchu.
Lud począł się rozchodzić.
Szary mrok otulał ziemię i jak nicią pajęczą, osnuł polanę, jezioro, gontynę i ostatnich ludzi niknących wśród czerni lasu.
Rozszumiały się drzewa, rozpluskało się jezioro i cała przyroda w chwalbie na cześć Stwórcy.
Władali Marek Indelak